piątek, 28 stycznia 2011

Ko Phangan

Nasz wstępny plan wyspowy zakładał odwiedzenie przynajmniej czterech wysp w czasie dwóch tygodni, żeby sprawdzić zarówno te bardziej popularne, jak i być może znaleźć coś spokojnego. Okolice Bangkoku pominęliśmy, czyli sławne burdelowo w Pattaya i zaczęliśmy od wschodniego wybrzeża. Tutaj stanęliśmy przed dylematem czy wybrać małą Ko Tao, czy najbardziej popularną Ko Samui, czy może pośrodku Ko Phangan. Wybór padł na ostatnią z wymienionych, najbardziej znaną jako ojczyzna szalonych Full Moon Party. Pogoda jak to w porze suchej w szczycie sezonu była rewelacyjna – czyli padało od rana do nocy. Przez to skreśliliśmy z listy wycieczek Ko Tao, znane głównie z nurkowania, które pogoda uniemożliwiła. Zaczęliśmy od samej północy wyspy- części zwanej Chaloklum, która jest cicha, dzika i całkiem inna od południa. Rzeczywiście jest cicho, nic się nie dzieje. Przyroda piękna, dużo zieleni, plaże ….są w przeciwieństwie do części zachodniej wyspy, gdzie plażą jest nazywany skrawek piasku oddalony od asfaltowej drogi o jakieś 10m, które z kolei jest zapełnione piękną architekturą guesthousów. Było deszczowo, ale ciepło, więc się kąpaliśmy jako jedyni w okolicy i…. poza tym nie robiliśmy nic, więc taka sielanka znudziła nam się już po 24h. Być może gdyby świeciło słońce, wrażenia byłyby lepsze. Wróciliśmy do Thongsala, miasta z którego odchodzą promy, gdzie wypożyczyliśmy skuter, spakowaliśmy podstawowe rzeczy w mały plecak, a resztę dobytku zostawiliśmy pod opieką uprzejmych ludzi i ruszyliśmy na zwiedzanie wyspy. Drogi są kręte i strome przez co widoki fantastyczne, gorzej jeśli się podejdzie trochę bliżej i zobaczy na przykład w środku pięknego lasu wielkie wysypisko śmieci, jak na załączonym obrazku. Noc postanowiliśmy spędzić na południowym cyplu nazywającym się Haad Rin. Oh yeah!!! Tak tak, to jest właśnie ta ekscytująca część gdzie narodziły się Full Moon Party na najpiękniejszych plażach wyspy. Geneza tych imprez jest jak najbardziej pozytywna – pierwsza z nich odbyła się w 1985 roku jako podziękowanie dla trzydziestu turystów znajdujących się na wyspie. Musiało być naprawdę fajnie, biorąc pod uwagę te zamierzchłe czasy (mimo wszystko byłam już wtedy na świecie), kiedy nie istniał Internet, telefony komórkowe i tanie loty. Jestem w stanie sobie wyobrazić hipisowski klimat, bez dresiarstwa i tandety. No cóż, co było to było, obecnie z tamtych imprez przetrwały jedynie buckety, czyli drinki serwowane w plastikowych wiaderkach służących do zabawy w piasku, a na sławnych Full Moon Party zjawia się ok. 30 000 ludzi. My wybraliśmy czas pomiędzy Full a Half i zaraz po Black Moon Party. Kiedy zjawiliśmy się na plaży w dzień, byliśmy przekonani, że przegapiliśmy coś w wiadomościach i dotarliśmy zaraz po jakiejś wojnie domowej, która wygnała wszystkich z miasteczka zostawiając ruiny. Plaża sama w sobie przepiękna, ale ciężko to dostrzec pod kilogramami śmieci, koszmarnymi budami i całą masą koszmaru ogólnego. Zdjęcie poniżej jako namiastka i dokumentacja.
Nasze pierwsze odczucia były takie, że nic tu się nie dzieje pomiędzy wielkimi imprezami, miasteczko jest wymarłe, okna powybijane, a naczynia walające się przy barach na plaży nie używane od miesiąca. Wszystko pokryte warstwą syfu. Tym większe było nasze zdziwienie, kiedy wieczorem okazało się, że ulice stają się coraz bardziej zaludnione ponad normę umięśnionymi panami przechadzającymi się z bardzo gustownie ubranymi paniami. Na plaży już się zaczynało. Cały ten syf po zmroku już tak nie straszył, głośne dicho zapraszało, a okrutne plażowe budy, zamieniły się w jeden wielki bar, serwujący buckety. Ok, nie jesteśmy wcale takimi nudziarzami jak Wam się wydaje i po bucketcie na odwagę rzuciliśmy się w cały ten odpust. Było skakanie przez płonącą skakankę i inne różne gry i zabawy weselne. Najlepszą było rzucanie piłką do kosza, ponieważ nagrodą za dalekie rzuty, były buckety, a mając męża koszykarza, oznaczało to dużo darmowego alkoholu! Mnie też się udało wygrać, ale mimo odurzenia nie wytrzymaliśmy zbyt długo.
Stamtąd też uciekliśmy po 24h, z Ko Samui już zrezygnowaliśmy, ponieważ pogoda nie uległa poprawie, a perspektywy na coś skrajnie lepszego i innego niż na Ko Phangan były znikome. Postanowiliśmy się przeprawić na część zachodnią Tajlandii, i poszukać szczęścia na sławnej Phi Phi, gdzie był kręcony film „The Beach” z Boskim Leo.
Więcej zdjęć : http://picasaweb.google.com/102042105826379054652/ThailandKhoPhanGan02##

czwartek, 27 stycznia 2011

Myanmar

Ze względu na nasze przygody na przejściu granicznym z Laosem, zaraz po wakacjach świątecznych u Dava, byliśmy zmuszeni wybrać się gdzieś po przedłużenie wizy na kolejne 15 dni. Mieliśmy dwa plany albo przejazd do Kambodży, albo wycieczka do Birmy. Koszt jest właściwie podobny, ale ponieważ w Birmie jeszcze nie byliśmy, wypadło na wycieczkę właśnie tam. Kupiliśmy zorganizowany przejazd z Pai minivanem, co wyszło trochę drożej niż jadąc z Chiang Mai lokalnym autobusem, ale ponieważ wiza kończyła nam się za dwa dni- nie mieliśmy już czasu. Była to wycieczka jednodniowa, gdzie większość czasu spędziliśmy w busie. Wyruszyliśmy o 5 rano i przez górskie drogi z Pai dojechaliśmy w końcu na przejście graniczne w okolicach godziny 1. Żeby przedłużyć wizę Tajską nie wystarczy jedynie z tego państwa wyjechać dostając pieczątkę w paszporcie świadczącą o opuszczeniu tego kraju, ale trzeba też gdzieś wjechać. Z tego względu trzeba uiścić opłatę w wysokości 50zł (w dolarach wychodzi taniej, bo 10$, ale tylko teoretycznie, bo w praktyce dolarów nie przyjmują, ale zawsze wrto spróbować) za wizę birmańską. Na przejściu granicznym, gdzie w jedną i drugą stronę przechodziły tłumy ludzi, celnicy birmańscy bez zbędnych pytań sfotografowali nas i wystawili coś w rodzaju karty tymczasowej. Dzięki niej mogliśmy przejść do miasteczka na zakupy, paszport zostawiając na przejściu granicznym, bo wizę do Birmy dostaliśmy na jeden dzień. Niestety mieliśmy bardzo mało czasu, ponieważ wystawianie naszej wizy tajskiej „on arrival” trochę zajmuje, a musieliśmy jeszcze tego samego dnia wrócić do Chiang Mai. Zainteresowanym zakupami polecam wycieczkę na trochę dłużej, bo ceny są znacznie niższe niż w Tajlandii, a sądząc po wielkich siatach różnego rodzaju ubrań i souvenirów niesionych przez białasów, jest co kupować. Wieczorem wróciliśmy do Chiang Mai i od razu wzięliśmy nocny autobus do Bangkoku, żeby się zaopatrzyć w książki przed wyjazdem na wyspy.

niedziela, 16 stycznia 2011

Przygody na przejściu granicznym

My już zdecydowanie chcieliśmy opuścić Laos, ale okazało się nie być to takie proste. Zamierzaliśmy przekroczyć granicę na południu Laosu, niedaleko od wysp, a stamtąd jechać do Bangkoku. Na szczęście nie kupiliśmy od razu przez agencję biletu na podróż łączoną, bo zazwyczaj wolimy załatwiać wszystko sami i kupować na stacji. Podróż zaczęła się odrazu od problemów, ponieważ najpierw Laotańczycy oczywiście nie policzyli ile sprzedali biletów i podstawili za mały autobus, jak już znaleźli jakiś większy to po 200stu metrach kierowca odkrył, że jest zepsuty, a ponieważ jego zamiennik już był popsuty całkowicie, to musieliśmy czekać na wymianę części stojąc w polu. Do tego dołożyła się panika białasów, którzy oczekiwali, że ktoś się zajmie nimi i ich problemami z niedojechaniem na czas na samolot itd. Laotańczycy oczywiście zachowali spokój i jakoś tam na przesiadki zdążyliśmy i dojechaliśmy na granicę. Tam wszyscy bez problemów przechodzili odprawę, my również dostaliśmy od Taja pieczątkę wjazdową, ale pojawił się problem. Mieliśmy wizy załatwione w Polsce na dwa miesiące pobytu i cztery wjazdy w międzyczasie. Celnik na granicy z Kambodżą, jak pierwszy raz wjeżdżaliśmy do Tajlandii, był bardzo miły i zinterpretował przepisy tak, że od momentu wjazdu mamy czas do 15go stycznia, żeby wjeżdżać i wyjeżdzać. Tak też sobie zaplanowaliśmy pobyt. Jednak celnik na granicy z Laosem wbił mi pieczątkę pozwalającą zostać w Tajlandii jedynie do 3 stycznia, co było dla nas niewystarczające. Głupia ja postanowiłam zapytać się uprzejmie celnika dlaczego skrócił nasz czas pobytu. Zostaliśmy skierowani do jaśniepana nadzorcy przejścia, którego Tomek określił jako skrajnego szowinistę nienawidzącego kobiet, bo nie było innego wytłumaczenia jego gniewu. Koleś był największym bucem jakiego spotkałam i wpadł w furię, cały się trząsł ze złości jak z nami rozmawiał, wziął nasze paszporty i wydarł karty wjazdowe oraz wbił piękną pieczątkę “ anulowano” i kazał szukać szczęścia na innym przejściu. Wtedy ja wpadłam w furię, na szczęście Tomek mnie uspokoił, bo na jego biurku leżały kajdanki, więc mogło się skończyć gorzej, a on tylko czekał żeby nas wyprowadzić z równowagi. Pod eskortą celników poszliśmy po nasze rzeczy do autobusu, który już czekał po stronie tajskiej i wróciliśmy na przejście laotańskie. Tam na szczęście celnicy tylko się śmiali i zgodzili się na wstawienie nam ich pieczątek “anulowano” na pieczątkach wyjazdowych z Laosu. Gdyby się na to nie zgodzili musielibyśmy płacić kolejne 60 dolarów za wizy wjazdowe do Laosu. Zapadał już wieczór a my byliśmy w przysłowiowej dupie. Na szczęście jakoś znaleźliśmy autobus, który nas zabrał za darmo do Pakse na pocieszenie, a stamtąd od razu trafił nam się ostatni nocny do Vientiane. Postanowiliśmy przekraczać granicę niedaleko stolicy, żeby w razie kolejnych problemów mieć bliżej do ambasady. Rano z Vientiane pojechaliśmy od razu do Nong Khai gdzie jest przejście i tam pieczątki “cancelled” zrobiły chyba swoje, bo trzymano nas trzy godziny. Żeby zademonstrować władzę nie pozwolono nam usiąść na krzesłach w poczekalni, tylko czekać na chodniku z niewiadomych przyczyn. Zadawano nam bezsensowne pytania, które oczywiście celnicy mają prawo zadawać, ale zazwyczaj nie zadają i cała procedura ubiegania się o wizę “on arrival” nie trwa dłużej niż 15min. My byliśmy już 24h w podróży i czekało nas kolejne 24h bez odpoczynku, więc byliśmy mało aktywni i w końcu znudziła im się ta zabawa i nas puścili. Stamtąd jeszcze z kilkoma przesiadkami pojechaliśmy najgorszym autobusem, jaki nam się zdarzyło mieć, prosto do Chiang Mai a stamtąd do Pai na święta. Po tym wpisie chronologicznie rzecz ujmując nastąpiły święta, a kolejne wpisy będą już dotyczyły przygód na tajlandzkich wyspach po Nowym Roku.

piątek, 14 stycznia 2011

Si Phan Don (4000 wysp)

Postanowiliśmy zjechać na samo południe do słwnego Si Phan Don co dosłownie znaczy cztery tysiące wysp. Jest to najszerszy odcinek Mekongu przy granicy z Kambodżą, zamieszkany przez delfiny słodkowodne, które są oczywiście na wyginięciu. Do niedawna żyły też w Chinach, ale po zalaniu niewiarygodnie ogromnych obszarów ze względu na tamę na rzece Yangcy i podniesieniu jej poziomu o ponad sto metrów, delfiny wyginęły i nie tylko one ( ale więcej o tym w postach o Chinach). Wróciliśmy na dworzec w Pakse i stamtąd złapaliśmy ciężarówkę przerobioną na samochód do przewożenia ludzi czyli Saewthong. Jechaliśmy w towarzystwie przepięknej świńskiej rodziny umieszczonej w koszu przymocowanym z tyłu ciężarówki, kogutem do walk przewożonym na rękach właściciela i głaskanym z wielką czułością przez całą drogę, oraz paniami w wieku lat ok. 50ciu palącymi przez całą drogę wilekie gibony z haszem (przynajmniej nie wymiotowały). Im bardziej na południe tym jeszcze większe spowolnienie i coraz więcej pól marichuany całkiem na widoku (albo patrzyliśmy tam gdzie nie trzeba). Wyskoczyliśmy z ciężarówki przy słupku pokazującym 128my kilometr i poszliśmy w stronę rzeki. Tam spotkaliśmy zjaranych chłopców przy pomoście, którzy oczywiście leżeli w cieniu, w miejscu gdzie można było się przeprawić na drugi brzeg i udało nam się ich namówić (co nie było łatwe), żeby w końcu za całkiem sporą kasę przewieźli nas ich łupinką na wyspę oddaloną minutę drogi od lądu. Zaczęliśmy od Dot Khong, czyli większej wyspy, mniej młodzieżowej, słynącej z ciszy i spokoju i lepszych warunków. To co zabaczyliśmy było bardzo średnie, czyli właściwie nic, pasące się samopas kozy zjadające plastikowe reklamówki i pokolonialne francuskie wille w opłakanym stanie. W tych które jeszcze się nie rozwaliły były hotele, znaleźliśmy jeden z nich, przynajmniej zadbany w środku. O wyspie nie ma co pisać, bo nie ma na niej nic wartego uwagi, wodospady i zieleń można zobaczyć sto razy ładniejsze wszędzie na pólnocy Tajlandii, lub Laosu. Wieczór spędziliśmy całkiem miło z Niemcem – przesiedleńcem z Polski, który Niemców nie lubił. Wypiliśmy trochę Lao Lao whisky, czyli jedynej rzeczy, która mi w Laosie smakowała a jest to taki ich dość mocny bimber o kolorze przezroczystym, zbliżony w smaku do naszej śliwowicy. Drugiego dnia chcieliśmy się przedostać na najbardziej wysunietą wyspę na południe, czyli Don Khon lub Don Det, ale okazało się to niemożliwe, ze względu na jak zwykle niewyobrażalne lenistwo Laotańczyków. Przy brzegu stało ok 10 łodzi słuzących do wożenia ludzi na sąsiednie wyspy i tyle samo ich właścicieli siedzących cały dzień pod drzewem i patrzących w dal (oni nawet nie grają w karty, tylko poprostu patrzą). Próbowaliśmy więc w jakiś sposób wynegocjować przewiezienie nas, ale odpowiedź była jedna, że łodzie odchodzą raz dziennie o 8:30 rano. Łodzie to małe drewniane łupinki z silnikiem, a droga trwa ok. godziny, co kosztuje od osoby jakieś 20zł, co jest sporą kwotą na azjatyckie warunki (bo zgodnie z informacją w przewodniku przewoźników opanowała hiperinflacja i zamiast pływać wolą przepłynać raz ale skasować jak za cały dzień). Nie udało nam się żadnego z nich przekonać do opcji dodatkowego zarobku, ceny które nam podawali za to ewentualne poświęcenie, wystarczyłyby na wypożyczenie niezłego jachtu na mazurach ze sternikiem. Przeczekaliśmy więc karnie jeszcze jeden dzień i stawiliśmy się razem z innymi turystami już o 8 rano na brzegu. Właściciele łódek czekali razem z nami patrząc w ciszy w dal pod swoim drzewem do 8:30, kiedy to wybiła godzina odpłynięcia i wtedy powstało wielkie zamieszanie, wybieranie wody z łódek, która znowu nieoczekiwanie się wkradła przez noc, montowanie silników i inne bardzo wesołe zajęcia. Łódki są w stanie opłakanym, bo oczywiście nikomu z siedzących pod drzewem nie przychodzi do głowy pomysł zadbania o nie chociaż raz w tygodniu przez dwie godziny. No ale cóż jak relaks to relaks. Dotarliśmy w końcu na Don Khon, znanej z hamaków nad rzeką i zachwalanej atmosfery lenistwa. Lenistwo i relaks wynikają poprostu z kilkogramów marichuany na wyspie, którą palą wszyscy, szczególnie miejscowi, więc ciężko jest ze skomplikowanymi sprawami jak wynajęcie pokoju i zamówienie jedzenia. My w końcu znaleźliśmy hotel z kultowymi hamakami wysuniętymi nad rzeką, gdzie w jednym z sześciu dostępnych pokoi mieszkał już od dłuższego czasu francuz, który na małej wyspie obok miał swoją hodowlę, z którą się nie próbował kryć i zaopatrywał właściciela. Dzięki temu zamówienie jedzenia z karty trzeba było zapisywać w notesie samemu i nosić jego żonie do kuchni, bo właściciel wszystko zapominał, gubił talerze, ale się uroczo śmiał. A to wszystko w kraju w którym za sprzedaż lub przemyt narkotyków jest kara śmierci. Na wyspie pracowały jedynie kobiety, głównie w polu przy uprawie ryżu, a faceci leżeli i jarali. Ale byli też spryciarze, jak kumple od kafejki internetowej, którzy pewnie dostali komputery z internetem z jakiejś fantastycznej europejskiej fundacji, która zapobiega wykluczeniu cyfrowemu. Oni oczywiście nie byli zainteresowani internetem, ale ponieważ było to jedyne miejsce z internetem na wyspie to kasowali turystów na 40gr za minutę i dzięki temu mogli leżeć i jarać przed kafejką cały dzień i nikt im nie mógł zarzucić, że nie pracują. Jednak moimi faworytami są kolesie z budki przy moście łączącym dwie wyspy. Zbili budkę z desek, powiesili flagę z sierpem i młotem i napisali ticket. Przechodziliśmy tamtędy z Tomkiem i nagle zaczęli krzyczeć do nas, że musimy zapłacić, próbowaliśmy się dowiedzieć za co, ale jedynie krzyczeli że to jest bilet na wyspę i trzeba płacić – znowu całkiem spore pieniądze od osoby. Gdybyśmy przyszli mostem łączącym dwie wyspy byłabym w stanie uwierzyć w kolejną głupią opłatę, ale my już na tej wyspie byliśmy od jakiegoś czasu i budka stała tylko przy jednej ze ścieżek, a wystarczyło skręcić w inną i opłaty już nie było, no ale cóż trzech kolegów żyło sobie z tego całkiem nieźle. Generalnie zachwytów nad Si Phan Don nie rozumiem, 4000 tysiące wysp to porostu kilka wysepek oraz wystające z wody kępy trawy, rzeka jak rzeka. Jeśli ktoś nie pali marichuany to w ogóle nie powinien tam jechać, bo się nie dogada, a jeśli ktoś lubi palić jointy w hamaku to po cholere jechać tak daleko? Lepiej pojechać na Mazury, bo zdecydowanie piękniej, albo zostać w domu , bo bezpieczniej. Na tym chyba skończymy poszukiwanie pięknego Laosu.

Tat Lo (Ban Khoua Set)

Następnego dnia wyruszyliśmy do nad Tad Lo, czyli wodospad położony obok miejscowości Ban Khoua Set, mało znanej i nie turytycznej ( jeżeli ktoś jest zainteresowany jak tam dotrzeć, to odsyłam do mojego działu informacji praktycznych). Zanim jednak tam dotarliśmy spędziliśmy dość dużo czasu na dworcu autobusowym, który był atrakcją samą w sobie. Zaczynając od autobusów, które są bardziej ciężarówkami i ciężarówek, które są bardziej autobusami. My jechaliśmy akurat autobusem, który był w środku wyładowany workami z ryżem do wysokości siedzeń. Oprócz tego przewoziliśmy też skuter, jaja, rury i inne trudne do zidentyfikowania rzeczy. Mimo wszystko nie był to najbardziej załadowany autobus, bo obok stał z załadunkiem mebli na dachu. Dworzec jest też świetnym miejscem, żeby zrobić sobie manicure, pedicure, zjeść, zakupić wszystko co potrzebne od mango po lodówkę I ruszyć w drogę.
Na dworzec dojechaliśmy ciekawą odmianą tuktuka, którą widać na załącząnym obrazku – tak, tak, ja też się tam zmieściłam po zrobieniu zdjęcia, razem z naszymi wielkimi plecakami i resztą dobytku.









Kiedy już udało nam się kupić bilet, zająć miejsca, przejechać wszystkie wąskie mostki przeładowanym autobusem i wysiąść we właściw
ym momencie (kolejność wg hierarchii trudności), dotarliśmy w przepiękne miejsce. Obok małej wioski płynie rzeka, na której w bardzo bliskiej odległości od siebie są położone trzy wodospady. Nie jest to szczególnie populatne miejsce, dzięki czemu turystów jest niewielu, tylko spokój, cisza i lenistwo. Laos generalnie jest poetycko nazywany krajem, w którym czas nie istnieje, a jego mieszkańcy słuchają jak rośnie ryż. Mniej poetycko króluje tam skrajne lenistwo, Laotańczycy głównie leżą w cieniu, krowy, kozy, świnie I wszelkie zwierzęta pasą się same, a najgorszą rzeczą jest cokolwiek od kogoś chcieć. Obok wodospadów jest kilka guesthausów (no nie wiem jaki znaleźć polski odpowiednik), a przy samym wodospadzie dwa bardziej ekskluzywne “resorty” i zupełnie niebackkpackersko zatrzymaliśmy się w jednym z nich, w bungalowie przy samym wodospadzie. Tak naprawdę noclegi są tam tanie - od 8zł do 120zł, a łazienka z ciepłą wodą to opcja luksusowa bardzo przydatna nawet backpackerom. Jak się okazało solidniej wykonany bungalow miał przewagę nad domkiem z bambusa, kiedy drugiej nocy temperatura spadła do ok.10 stopni, co odczuwalnie przypominało polskie minus dwadzieścia. Pomimo tego,że założyliśmy na siebie wszystko co mieliśmy w plecakach i naciągneliśmy śpiwory – nie mogliśmy w nocy spać z zimna, ale jakoś udało nam się przetrwać. Na szczęście w dzień zarówno pierwszego jak i drugiego dnia było na tyle ciepło że mogliśmy się kąpać pod wodospadem, zaraz obok ścieżki, którą przechodziły słonie. Oprócz tego drugiego dnia kąpaliśmy się w miejscu, gdzie miejscowe dzieciaki zarzucały sieci – ale nie wiadomo na co bo nic nie wyławiały, bardziej były zainteresowane gazetami, które mieliśmy ze sobą i próbą komunikacji. Największym wyzwaniem było oczywiście jedzenie, które generalnie w Laosie jest obrzydliwe i oczywiście nie wynika to z braku składników, tylko z tego sławnego lenistwa i przeświadczenia, że turyści nie lubią przypraw i ostrego a za to lubią rozgotowane paćki. Faktem jest, że najprawdopodobniej większość turystów nie ma zbyt wyrafinowanych potrzeb kulinarnych, ale my cierpimy. W wiosce Ban Khoua Set znaleźliśmy całkiem nienajgorsze jedzenie u jednej pani, która jednak sprawiała wrażenie strasznie nieszczęśliwej, kiedy musiała nam gotować zamiast leżeć. W tej malutkiej wiosce (która liczyła dwie ulice), wzdłuż jednej ulicy było kilka tzw. rodzinnych knajpek, gdzie białasy mogły coś zjeść, ale nikt z właścicieli nie wyglądał na bardzo chętnych do przyjmowania klientów. Później zobaczyliśmy niemieckich rasta, którzy malowali piękne szyldy po angielsku kolejnej pani żeby ona też mogła gotować turystom obiady. Młodzi wspaniali aktywiści zbawiający świat, byli zachwyceni swoją pracą – wszyscy oczywiście ubrani bardziej regionalnie niż przeciętny Lao. Właścicielka wyglądała na mniej zachwyconą. Nie będę podsumowywać ani oceniać, bo nie mam do tego prawa, ale myślę, że każdy światły i z pewnością wrażliwy człowiek z bogatej Europy powinien się poważnie zastanowić zanim zacznie pomagać “tym biednym” i przede wszystkim dobrze się wsłuchać czego oni oczekują od życia, a niekoniecznie zmieniać ich na zachodnią modłę.

czwartek, 13 stycznia 2011

Pakse

Pakse wydawało się z pozoru mało interesującym miastem, które było opisane raczej jako baza wypadowa na równinę Bolaven, która słynie z uprawy kawy I herbaty. Kawa jest rzeczywiście świetna, ale raczej głównie na eksport, bo w sklepach króluje głównie jakiś rozpuszczalny szitong. Niemniej w kawiarniach na równinie można się w końcu napić dobrej kawy. Samo miasteczko rzeczywiście nie jest niczym szczególnym, ale posiada świetny duży targ ze świeżymi warzywami , owocami i innym jedzeniem, oraz całkiem ciekawe okolice. Wypożyczyliśmy bardzo wygodne rowery z zamiarem pojechania na stację autobusową, położoną 9km od miasta I dowiedzeniem się o godziny odjazdu autobusów nad wodospady. Jednak przejażdżka po okolicznych wioskach wciągnęła nas na tyle, że jeździliśmy cały dzień I dostaliśmy niemalże udaru słoneznego, bo nie zabraliśmy ani wody ani czapek z daszkiem. Było to dla nas bardziej interesujące, niż zorganizowane wycieczki oferujące “oglądanie prawdziwego życia”, a zainteresowanie i przyjazne nastawienie jakie wzbudzaliśmy wśród mieszkańców sugerowało, że do nich nie docierają zorganizowane wycieczki białasów. Zaczęło nam się podobać, może jeszcze nie tak jak w Kambodży, ale zaczęliśmy patrzeć na naszą dalszą wycieczkę po Laosie z większym optymizmem.

środa, 12 stycznia 2011

Vientiane

Stolica Laosu, jak też cały Laos w naszym bardzo subiektywnym i mało popularnym odczuciu, jest dosyć nijaka. Huh! Kontrowersyjnie! Najbardziej interesująca była droga z Luang Prabang autobusem, w którym byliśmy jedynymi białasami, a pomocnik kierowcy był wyposażony w kałasza. Nie mam pojęcia do czego był mu potrzebny i nie specjalnie chcę to wiedzieć, żałuję jedynie że nie miałam wystarczająco dużo odwagi żeby zrobić mu zdjęcie. Ogólnie kilka razy zdarzyło nam się widzieć takie wyposażenie w autobusach lokalnych. Co dziwniejsze, nie widziałam broni w autobusach tzw. VIP dla białasów, może dlatego, że nikt z Laotańczyków, nie narażał by się do obrony białasów. Tak w każdym razie się pocieszałam jak jechaliśmy przez te nieprzyjazne, zamglone góry I miałam świadomość, że za nami jedzie autobus VIP, pełny bogatych turystów, więc jeśli już komuś zachciałoby się napadać, to przecież nie na lokalsów? To tyle na temat drogi. W samym Vientiane spędziliśmy tylko dwa dni, więc może nie zwiedziliśmy wszystkiego, ale też nas miasto do tego nie zachęcało. Zrobiliśmy przewodnikowe minimum, czyli znowu piękne świątynie, ktorych już się niestety nie docenia po trzech miesiącach; wspaniałą monumentalną fontannę – a jakże prezent od Chin- która na tabliczce przy wejściu jest opisana jako “betonowy kolos” hih. To by było na tyle o Vientiane, i dalej dalej na poszukiwanie wspaniałego Laosu.

Luang Prabang

Luang Prabang jest miasteczkiem, które posiada tzw. urokliwą część turystyczną, położoną nad rzeką. Pobyt zaczęliśmy od przyjazdu tam autobusem ( którego nie było w rozkładzie) o godzinie 1szej w nocy. Mogłoby się wydawać, że to nic nadzywczajnego, gdyby nie fakt, że wszystko jest zamykane o 12 w nocy. Chodziliśmy więc po zupełnie wymarłym mieście spotykając po drodze jedynie parę Belgów, z którymi jechaliśmy autobusem, i którzy prowadzili równie bezskuteczne poszukiwania noclego co my. W końcu udało nam się spotkać szefową jakiegoś hotelu, która wpuściła nas do środka i udało nam się trochę przespać. Główną atrakcją w Luang Prabang jest tzw. karmienie mnicha. Czytałam, że jest to mistyczne doznanie kiedy mnisi ze świątyni idą w zupełnej ciszy, a miejscowa ludność klęczy wzdłóż ulicy, którą idą i wkłada do ich mis gotowany ryż i inne smakołyki. Taaaaaaa, tak było może kiedyś i tak jest nadal w innych miastach i mniej popularnych świątyniach, nie wymienionych w przewodniku Lonely Planet, nawet w Vientiane byliśmy świadkiem takiego cichego przemarszu. Natomiast w Luang jest to najzwyklejsza szopka. Byliśmy pod świątynią już przed szóstą, przed wschodem słońca i co zastaliśmy? Oczywiście japońskie wycieczki!!!! Yeah!!! Wszyscy uzbrojeni w aparaty, kamery itd., oczywiście mega głośni i oczywiście mieli już cały chodnik zarezerwowany karteczkami, żeby przypadkiem nikt nie usiadł bliżej świątyni niż oni. No ale cóż, skoro już wstaliśmy tak wcześnie, postanowiliśmy w tym uczestniczyć. Byłoby bardzo ładnie, gdyby nie przypominało totalnego turystycznego zoo, z fleszami z każdej strony. Nie będę więc ściemniać, że było pięknie i duchowo. Drugą atrakcją w Luang Prabang jest tzw. nocny targ, który tak naptrawdę trwa tylko do 22giej, bo później wszystko musi się pozamykać. Jest tam dużo badziewia z Chin i trochę fajnych rzeczy laotańskich, ale w większości drożej niż w innych miejscach w Laosie. My upolowaliśmy piękny, porcelanowy dzbanuszek do herbaty, który jednak jak się okazało w Tajlandii, nie służy do parzenia herbaty a do palenia opium. No cóż, cały Laos. Poza tym odwiedziliśmy jeszcze świątynie ze szmaragdowym słoniem i spakowaliśmy plecaki, żeby ruszyć w dalszą drogę na poszukiwanie tego wspaniałego Laosu. Odpuściliśmy sobie Vang Vieng – kolejne „must see”, w którym główną atrakcją jest spływ na dętce. Ze względu na to, że sam spływ jest dość powolny i nudny, Laotańczycy ustawili po drodze bary serwujące wszelkie substancje zmieniające świadomość, od marichuany po grzybki, a do tego atrakcje takie jak skok ze skały do wody itd., z tego względu owa atrakcja ma jeden z wyższych wskaźników śmiertelności turystów. No cóż, okolice Vang Vieng wyglądały bardzo ładnie, ale mimo wszystko nie chciało nam się tam zatrzymywać. Może to błąd, bo nie wiemy jak jest naprawdę, trudno. Jako małą dygresję na żaden temat przedstawiam zdjęcie pani na dworcu autobusowym, która usilnie i przy pomocy wszystkich zainteresowanych próbowała się połączyć przez telefon. Satelitarny?

piątek, 7 stycznia 2011

Laos

Podróż do Laosu zaczęliśmy zjeżdżając na pace pickupa górską drogą przez dżunglę z wioski Akha na stację autobusową w Chiang rai. Stamtąd wzięliśmy autobus do Chiang Khong, który zatrzymał się 2km przed granicą i kierowca powiedział, że jeśli białasy chcą podjechać pod samą granicę to muszą mu dopłacić połowę ceny biletu a jak nie to wysiadka. No więc wysiedliśmy i Tomek z dwoma plecakami maszerował do granicy:)
Tam odbyliśmy tajską odprawę przy małej budce granicznej i przeprawiliśmy się na drugi brzeg Mekongu do Houng Xai leżącego już w Laosie, gdzie zakupiliśmy wizy laotańskie i pojechaliśmy mini vanem do Luang Namtha. Tam spędziliśmy jedną noc i rano wzięliśmy kolejny autobus do wioski Muang Sing położonej w górach przy granicy z Chinami i Birmą. Jest to kolejna malutka miejscowość dobra jako baza wypadowa do oglądania mniejszości etnicznych skupionych w obrębie kilkunastu kilometrów. Znowu nie podeszły nam zorganizowane trekkingi, które można tam wykupić, a które polegają na wożeniu się tuk tukiem i wkraczaniem z buciorami do wiosek mieszkających tam ludzi, którzy nie koniecznie są szczęśliwi widząc kolejnych białasów fotografujących ich jak zwierzątka w zoo. Wypożyczyliśmy rowery i zrobiliśmy niedługą, ale bardzo malowniczą trasę. Jedynym mankamentem były na maksa niewygodne rowery, gdzie u Tomka ciągle spadał łańcuch. Na zdjęciu pani z wioski Koum, zamieszkanej przez ludność Tai Neua. Wszyscy byli do nas nastawieni bardzo przyjaźnie, chociaż czasami ich wygląd dość mocno odstrasza – jak np. pana z maczetą o krwawym kolorze resztek zębów ( ze względu na to, że żują jakieś liście- już nie wnikam jakie), który nas przywitał przed wioską. Tak czy inaczej nie mają łatwego życia, szczególnie, że nagromadzenie tylu mniejszości etnicznych na jednym obszarze nie jest dziełem przypadku a rządu oczywiście, który 30 lat temu zarządził masowe przesiedlenia ludności zamieszkującej góry zarówno po stronie laotańskiej jak i chińskiej. Wyjeżdżaliśmy stamtąd bardzo wesołym autobusem z miejscowymi, którym przed odjazdem pan kierowca rozdał foliowe siatki (po częstochowsku zrywki po prostu). Decyzja ta była całkowicie uzasadniona, ponieważ ludność gór widocznie nie przywykła do jazdy samochodem i wymiotuje na potęgę. Na szczęście wszyscy wokół nas dali rade wcelować w siatkę. Taki napełniony już woreczek wyrzuca się oczywiście przez okno aby dżungla była jeszcze piękniejsza. Więcej zdjęć na http://picasaweb.google.com/102042105826379054652