Podróż do Laosu zaczęliśmy zjeżdżając na pace pickupa górską drogą przez dżunglę z wioski Akha na stację autobusową w Chiang rai. Stamtąd wzięliśmy autobus do Chiang Khong, który zatrzymał się 2km przed granicą i kierowca powiedział, że jeśli białasy chcą podjechać pod samą granicę to muszą mu dopłacić połowę ceny biletu a jak nie to wysiadka. No więc wysiedliśmy i Tomek z dwoma plecakami maszerował do granicy:)
Tam odbyliśmy tajską odprawę przy małej budce granicznej i przeprawiliśmy się na drugi brzeg Mekongu do Houng Xai leżącego już w Laosie, gdzie zakupiliśmy wizy laotańskie i pojechaliśmy mini vanem do Luang Namtha. Tam spędziliśmy jedną noc i rano wzięliśmy kolejny autobus do wioski Muang Sing położonej w górach przy granicy z Chinami i Birmą. Jest to kolejna malutka miejscowość dobra jako baza wypadowa do oglądania mniejszości etnicznych skupionych w obrębie kilkunastu kilometrów. Znowu nie podeszły nam zorganizowane trekkingi, które można tam wykupić, a które polegają na wożeniu się tuk tukiem i wkraczaniem z buciorami do wiosek mieszkających tam ludzi, którzy nie koniecznie są szczęśliwi widząc kolejnych białasów fotografujących ich jak zwierzątka w zoo. Wypożyczyliśmy rowery i zrobiliśmy niedługą, ale bardzo malowniczą trasę. Jedynym mankamentem były na maksa niewygodne rowery, gdzie u Tomka ciągle spadał łańcuch. Na zdjęciu pani z wioski Koum, zamieszkanej przez ludność Tai Neua. Wszyscy byli do nas nastawieni bardzo przyjaźnie, chociaż czasami ich wygląd dość mocno odstrasza – jak np. pana z maczetą o krwawym kolorze resztek zębów ( ze względu na to, że żują jakieś liście- już nie wnikam jakie), który nas przywitał przed wioską. Tak czy inaczej nie mają łatwego życia, szczególnie, że nagromadzenie tylu mniejszości etnicznych na jednym obszarze nie jest dziełem przypadku a rządu oczywiście, który 30 lat temu zarządził masowe przesiedlenia ludności zamieszkującej góry zarówno po stronie laotańskiej jak i chińskiej. Wyjeżdżaliśmy stamtąd bardzo wesołym autobusem z miejscowymi, którym przed odjazdem pan kierowca rozdał foliowe siatki (po częstochowsku zrywki po prostu). Decyzja ta była całkowicie uzasadniona, ponieważ ludność gór widocznie nie przywykła do jazdy samochodem i wymiotuje na potęgę. Na szczęście wszyscy wokół nas dali rade wcelować w siatkę. Taki napełniony już woreczek wyrzuca się oczywiście przez okno aby dżungla była jeszcze piękniejsza. Więcej zdjęć na http://picasaweb.google.com/102042105826379054652
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz