China-->Vietnam-->Laos-->Thailand-->Cambodia-->Malaysia-->Indonesia-->Australia-->USA
piątek, 14 stycznia 2011
Si Phan Don (4000 wysp)
Postanowiliśmy zjechać na samo południe do słwnego Si Phan Don co dosłownie znaczy cztery tysiące wysp. Jest to najszerszy odcinek Mekongu przy granicy z Kambodżą, zamieszkany przez delfiny słodkowodne, które są oczywiście na wyginięciu. Do niedawna żyły też w Chinach, ale po zalaniu niewiarygodnie ogromnych obszarów ze względu na tamę na rzece Yangcy i podniesieniu jej poziomu o ponad sto metrów, delfiny wyginęły i nie tylko one ( ale więcej o tym w postach o Chinach). Wróciliśmy na dworzec w Pakse i stamtąd złapaliśmy ciężarówkę przerobioną na samochód do przewożenia ludzi czyli Saewthong. Jechaliśmy w towarzystwie przepięknej świńskiej rodziny umieszczonej w koszu przymocowanym z tyłu ciężarówki, kogutem do walk przewożonym na rękach właściciela i głaskanym z wielką czułością przez całą drogę, oraz paniami w wieku lat ok. 50ciu palącymi przez całą drogę wilekie gibony z haszem (przynajmniej nie wymiotowały). Im bardziej na południe tym jeszcze większe spowolnienie i coraz więcej pól marichuany całkiem na widoku (albo patrzyliśmy tam gdzie nie trzeba). Wyskoczyliśmy z ciężarówki przy słupku pokazującym 128my kilometr i poszliśmy w stronę rzeki. Tam spotkaliśmy zjaranych chłopców przy pomoście, którzy oczywiście leżeli w cieniu, w miejscu gdzie można było się przeprawić na drugi brzeg i udało nam się ich namówić (co nie było łatwe), żeby w końcu za całkiem sporą kasę przewieźli nas ich łupinką na wyspę oddaloną minutę drogi od lądu. Zaczęliśmy od Dot Khong, czyli większej wyspy, mniej młodzieżowej, słynącej z ciszy i spokoju i lepszych warunków. To co zabaczyliśmy było bardzo średnie, czyli właściwie nic, pasące się samopas kozy zjadające plastikowe reklamówki i pokolonialne francuskie wille w opłakanym stanie. W tych które jeszcze się nie rozwaliły były hotele, znaleźliśmy jeden z nich, przynajmniej zadbany w środku. O wyspie nie ma co pisać, bo nie ma na niej nic wartego uwagi, wodospady i zieleń można zobaczyć sto razy ładniejsze wszędzie na pólnocy Tajlandii, lub Laosu. Wieczór spędziliśmy całkiem miło z Niemcem – przesiedleńcem z Polski, który Niemców nie lubił. Wypiliśmy trochę Lao Lao whisky, czyli jedynej rzeczy, która mi w Laosie smakowała a jest to taki ich dość mocny bimber o kolorze przezroczystym, zbliżony w smaku do naszej śliwowicy. Drugiego dnia chcieliśmy się przedostać na najbardziej wysunietą wyspę na południe, czyli Don Khon lub Don Det, ale okazało się to niemożliwe, ze względu na jak zwykle niewyobrażalne lenistwo Laotańczyków. Przy brzegu stało ok 10 łodzi słuzących do wożenia ludzi na sąsiednie wyspy i tyle samo ich właścicieli siedzących cały dzień pod drzewem i patrzących w dal (oni nawet nie grają w karty, tylko poprostu patrzą). Próbowaliśmy więc w jakiś sposób wynegocjować przewiezienie nas, ale odpowiedź była jedna, że łodzie odchodzą raz dziennie o 8:30 rano. Łodzie to małe drewniane łupinki z silnikiem, a droga trwa ok. godziny, co kosztuje od osoby jakieś 20zł, co jest sporą kwotą na azjatyckie warunki (bo zgodnie z informacją w przewodniku przewoźników opanowała hiperinflacja i zamiast pływać wolą przepłynać raz ale skasować jak za cały dzień). Nie udało nam się żadnego z nich przekonać do opcji dodatkowego zarobku, ceny które nam podawali za to ewentualne poświęcenie, wystarczyłyby na wypożyczenie niezłego jachtu na mazurach ze sternikiem. Przeczekaliśmy więc karnie jeszcze jeden dzień i stawiliśmy się razem z innymi turystami już o 8 rano na brzegu. Właściciele łódek czekali razem z nami patrząc w ciszy w dal pod swoim drzewem do 8:30, kiedy to wybiła godzina odpłynięcia i wtedy powstało wielkie zamieszanie, wybieranie wody z łódek, która znowu nieoczekiwanie się wkradła przez noc, montowanie silników i inne bardzo wesołe zajęcia. Łódki są w stanie opłakanym, bo oczywiście nikomu z siedzących pod drzewem nie przychodzi do głowy pomysł zadbania o nie chociaż raz w tygodniu przez dwie godziny. No ale cóż jak relaks to relaks. Dotarliśmy w końcu na Don Khon, znanej z hamaków nad rzeką i zachwalanej atmosfery lenistwa. Lenistwo i relaks wynikają poprostu z kilkogramów marichuany na wyspie, którą palą wszyscy, szczególnie miejscowi, więc ciężko jest ze skomplikowanymi sprawami jak wynajęcie pokoju i zamówienie jedzenia. My w końcu znaleźliśmy hotel z kultowymi hamakami wysuniętymi nad rzeką, gdzie w jednym z sześciu dostępnych pokoi mieszkał już od dłuższego czasu francuz, który na małej wyspie obok miał swoją hodowlę, z którą się nie próbował kryć i zaopatrywał właściciela. Dzięki temu zamówienie jedzenia z karty trzeba było zapisywać w notesie samemu i nosić jego żonie do kuchni, bo właściciel wszystko zapominał, gubił talerze, ale się uroczo śmiał. A to wszystko w kraju w którym za sprzedaż lub przemyt narkotyków jest kara śmierci. Na wyspie pracowały jedynie kobiety, głównie w polu przy uprawie ryżu, a faceci leżeli i jarali. Ale byli też spryciarze, jak kumple od kafejki internetowej, którzy pewnie dostali komputery z internetem z jakiejś fantastycznej europejskiej fundacji, która zapobiega wykluczeniu cyfrowemu. Oni oczywiście nie byli zainteresowani internetem, ale ponieważ było to jedyne miejsce z internetem na wyspie to kasowali turystów na 40gr za minutę i dzięki temu mogli leżeć i jarać przed kafejką cały dzień i nikt im nie mógł zarzucić, że nie pracują. Jednak moimi faworytami są kolesie z budki przy moście łączącym dwie wyspy. Zbili budkę z desek, powiesili flagę z sierpem i młotem i napisali ticket. Przechodziliśmy tamtędy z Tomkiem i nagle zaczęli krzyczeć do nas, że musimy zapłacić, próbowaliśmy się dowiedzieć za co, ale jedynie krzyczeli że to jest bilet na wyspę i trzeba płacić – znowu całkiem spore pieniądze od osoby. Gdybyśmy przyszli mostem łączącym dwie wyspy byłabym w stanie uwierzyć w kolejną głupią opłatę, ale my już na tej wyspie byliśmy od jakiegoś czasu i budka stała tylko przy jednej ze ścieżek, a wystarczyło skręcić w inną i opłaty już nie było, no ale cóż trzech kolegów żyło sobie z tego całkiem nieźle. Generalnie zachwytów nad Si Phan Don nie rozumiem, 4000 tysiące wysp to porostu kilka wysepek oraz wystające z wody kępy trawy, rzeka jak rzeka. Jeśli ktoś nie pali marichuany to w ogóle nie powinien tam jechać, bo się nie dogada, a jeśli ktoś lubi palić jointy w hamaku to po cholere jechać tak daleko? Lepiej pojechać na Mazury, bo zdecydowanie piękniej, albo zostać w domu , bo bezpieczniej. Na tym chyba skończymy poszukiwanie pięknego Laosu.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz