Nasz wstępny plan wyspowy zakładał odwiedzenie przynajmniej czterech wysp w czasie dwóch tygodni, żeby sprawdzić zarówno te bardziej popularne, jak i być może znaleźć coś spokojnego. Okolice Bangkoku pominęliśmy, czyli sławne burdelowo w Pattaya i zaczęliśmy od wschodniego wybrzeża. Tutaj stanęliśmy przed dylematem czy wybrać małą Ko Tao, czy najbardziej popularną Ko Samui, czy może pośrodku Ko Phangan. Wybór padł na ostatnią z wymienionych, najbardziej znaną jako ojczyzna szalonych Full Moon Party. Pogoda jak to w porze suchej w szczycie sezonu była rewelacyjna – czyli padało od rana do nocy. Przez to skreśliliśmy z listy wycieczek Ko Tao, znane głównie z nurkowania, które pogoda uniemożliwiła. Zaczęliśmy od samej północy wyspy- części zwanej Chaloklum, która jest cicha, dzika i całkiem inna od południa. Rzeczywiście jest cicho, nic się nie dzieje. Przyroda piękna, dużo zieleni, plaże ….są w przeciwieństwie do części zachodniej wyspy, gdzie plażą jest nazywany skrawek piasku oddalony od asfaltowej drogi o jakieś 10m, które z kolei jest zapełnione piękną architekturą guesthousów. Było deszczowo, ale ciepło, więc się kąpaliśmy jako jedyni w okolicy i…. poza tym nie robiliśmy nic, więc taka sielanka znudziła nam się już po 24h. Być może gdyby świeciło słońce, wrażenia byłyby lepsze. Wróciliśmy do Thongsala, miasta z którego odchodzą promy, gdzie wypożyczyliśmy skuter, spakowaliśmy podstawowe rzeczy w mały plecak, a resztę dobytku zostawiliśmy pod opieką uprzejmych ludzi i ruszyliśmy na zwiedzanie wyspy. Drogi są kręte i strome przez co widoki fantastyczne, gorzej jeśli się podejdzie trochę bliżej i zobaczy na przykład w środku pięknego lasu wielkie wysypisko śmieci, jak na załączonym obrazku. Noc postanowiliśmy spędzić na południowym cyplu nazywającym się Haad Rin. Oh yeah!!! Tak tak, to jest właśnie ta ekscytująca część gdzie narodziły się Full Moon Party na najpiękniejszych plażach wyspy. Geneza tych imprez jest jak najbardziej pozytywna – pierwsza z nich odbyła się w 1985 roku jako podziękowanie dla trzydziestu turystów znajdujących się na wyspie. Musiało być naprawdę fajnie, biorąc pod uwagę te zamierzchłe czasy (mimo wszystko byłam już wtedy na świecie), kiedy nie istniał Internet, telefony komórkowe i tanie loty. Jestem w stanie sobie wyobrazić hipisowski klimat, bez dresiarstwa i tandety. No cóż, co było to było, obecnie z tamtych imprez przetrwały jedynie buckety, czyli drinki serwowane w plastikowych wiaderkach służących do zabawy w piasku, a na sławnych Full Moon Party zjawia się ok. 30 000 ludzi. My wybraliśmy czas pomiędzy Full a Half i zaraz po Black Moon Party. Kiedy zjawiliśmy się na plaży w dzień, byliśmy przekonani, że przegapiliśmy coś w wiadomościach i dotarliśmy zaraz po jakiejś wojnie domowej, która wygnała wszystkich z miasteczka zostawiając ruiny. Plaża sama w sobie przepiękna, ale ciężko to dostrzec pod kilogramami śmieci, koszmarnymi budami i całą masą koszmaru ogólnego. Zdjęcie poniżej jako namiastka i dokumentacja.
Nasze pierwsze odczucia były takie, że nic tu się nie dzieje pomiędzy wielkimi imprezami, miasteczko jest wymarłe, okna powybijane, a naczynia walające się przy barach na plaży nie używane od miesiąca. Wszystko pokryte warstwą syfu. Tym większe było nasze zdziwienie, kiedy wieczorem okazało się, że ulice stają się coraz bardziej zaludnione ponad normę umięśnionymi panami przechadzającymi się z bardzo gustownie ubranymi paniami. Na plaży już się zaczynało. Cały ten syf po zmroku już tak nie straszył, głośne dicho zapraszało, a okrutne plażowe budy, zamieniły się w jeden wielki bar, serwujący buckety. Ok, nie jesteśmy wcale takimi nudziarzami jak Wam się wydaje i po bucketcie na odwagę rzuciliśmy się w cały ten odpust. Było skakanie przez płonącą skakankę i inne różne gry i zabawy weselne. Najlepszą było rzucanie piłką do kosza, ponieważ nagrodą za dalekie rzuty, były buckety, a mając męża koszykarza, oznaczało to dużo darmowego alkoholu! Mnie też się udało wygrać, ale mimo odurzenia nie wytrzymaliśmy zbyt długo.
Stamtąd też uciekliśmy po 24h, z Ko Samui już zrezygnowaliśmy, ponieważ pogoda nie uległa poprawie, a perspektywy na coś skrajnie lepszego i innego niż na Ko Phangan były znikome. Postanowiliśmy się przeprawić na część zachodnią Tajlandii, i poszukać szczęścia na sławnej Phi Phi, gdzie był kręcony film „The Beach” z Boskim Leo.
Więcej zdjęć : http://picasaweb.google.com/102042105826379054652/ThailandKhoPhanGan02##
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz