niedziela, 16 stycznia 2011

Przygody na przejściu granicznym

My już zdecydowanie chcieliśmy opuścić Laos, ale okazało się nie być to takie proste. Zamierzaliśmy przekroczyć granicę na południu Laosu, niedaleko od wysp, a stamtąd jechać do Bangkoku. Na szczęście nie kupiliśmy od razu przez agencję biletu na podróż łączoną, bo zazwyczaj wolimy załatwiać wszystko sami i kupować na stacji. Podróż zaczęła się odrazu od problemów, ponieważ najpierw Laotańczycy oczywiście nie policzyli ile sprzedali biletów i podstawili za mały autobus, jak już znaleźli jakiś większy to po 200stu metrach kierowca odkrył, że jest zepsuty, a ponieważ jego zamiennik już był popsuty całkowicie, to musieliśmy czekać na wymianę części stojąc w polu. Do tego dołożyła się panika białasów, którzy oczekiwali, że ktoś się zajmie nimi i ich problemami z niedojechaniem na czas na samolot itd. Laotańczycy oczywiście zachowali spokój i jakoś tam na przesiadki zdążyliśmy i dojechaliśmy na granicę. Tam wszyscy bez problemów przechodzili odprawę, my również dostaliśmy od Taja pieczątkę wjazdową, ale pojawił się problem. Mieliśmy wizy załatwione w Polsce na dwa miesiące pobytu i cztery wjazdy w międzyczasie. Celnik na granicy z Kambodżą, jak pierwszy raz wjeżdżaliśmy do Tajlandii, był bardzo miły i zinterpretował przepisy tak, że od momentu wjazdu mamy czas do 15go stycznia, żeby wjeżdżać i wyjeżdzać. Tak też sobie zaplanowaliśmy pobyt. Jednak celnik na granicy z Laosem wbił mi pieczątkę pozwalającą zostać w Tajlandii jedynie do 3 stycznia, co było dla nas niewystarczające. Głupia ja postanowiłam zapytać się uprzejmie celnika dlaczego skrócił nasz czas pobytu. Zostaliśmy skierowani do jaśniepana nadzorcy przejścia, którego Tomek określił jako skrajnego szowinistę nienawidzącego kobiet, bo nie było innego wytłumaczenia jego gniewu. Koleś był największym bucem jakiego spotkałam i wpadł w furię, cały się trząsł ze złości jak z nami rozmawiał, wziął nasze paszporty i wydarł karty wjazdowe oraz wbił piękną pieczątkę “ anulowano” i kazał szukać szczęścia na innym przejściu. Wtedy ja wpadłam w furię, na szczęście Tomek mnie uspokoił, bo na jego biurku leżały kajdanki, więc mogło się skończyć gorzej, a on tylko czekał żeby nas wyprowadzić z równowagi. Pod eskortą celników poszliśmy po nasze rzeczy do autobusu, który już czekał po stronie tajskiej i wróciliśmy na przejście laotańskie. Tam na szczęście celnicy tylko się śmiali i zgodzili się na wstawienie nam ich pieczątek “anulowano” na pieczątkach wyjazdowych z Laosu. Gdyby się na to nie zgodzili musielibyśmy płacić kolejne 60 dolarów za wizy wjazdowe do Laosu. Zapadał już wieczór a my byliśmy w przysłowiowej dupie. Na szczęście jakoś znaleźliśmy autobus, który nas zabrał za darmo do Pakse na pocieszenie, a stamtąd od razu trafił nam się ostatni nocny do Vientiane. Postanowiliśmy przekraczać granicę niedaleko stolicy, żeby w razie kolejnych problemów mieć bliżej do ambasady. Rano z Vientiane pojechaliśmy od razu do Nong Khai gdzie jest przejście i tam pieczątki “cancelled” zrobiły chyba swoje, bo trzymano nas trzy godziny. Żeby zademonstrować władzę nie pozwolono nam usiąść na krzesłach w poczekalni, tylko czekać na chodniku z niewiadomych przyczyn. Zadawano nam bezsensowne pytania, które oczywiście celnicy mają prawo zadawać, ale zazwyczaj nie zadają i cała procedura ubiegania się o wizę “on arrival” nie trwa dłużej niż 15min. My byliśmy już 24h w podróży i czekało nas kolejne 24h bez odpoczynku, więc byliśmy mało aktywni i w końcu znudziła im się ta zabawa i nas puścili. Stamtąd jeszcze z kilkoma przesiadkami pojechaliśmy najgorszym autobusem, jaki nam się zdarzyło mieć, prosto do Chiang Mai a stamtąd do Pai na święta. Po tym wpisie chronologicznie rzecz ujmując nastąpiły święta, a kolejne wpisy będą już dotyczyły przygód na tajlandzkich wyspach po Nowym Roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz