Luang Prabang jest miasteczkiem, które posiada tzw. urokliwą część turystyczną, położoną nad rzeką. Pobyt zaczęliśmy od przyjazdu tam autobusem ( którego nie było w rozkładzie) o godzinie 1szej w nocy. Mogłoby się wydawać, że to nic nadzywczajnego, gdyby nie fakt, że wszystko jest zamykane o 12 w nocy. Chodziliśmy więc po zupełnie wymarłym mieście spotykając po drodze jedynie parę Belgów, z którymi jechaliśmy autobusem, i którzy prowadzili równie bezskuteczne poszukiwania noclego co my. W końcu udało nam się spotkać szefową jakiegoś hotelu, która wpuściła nas do środka i udało nam się trochę przespać. Główną atrakcją w Luang Prabang jest tzw. karmienie mnicha. Czytałam, że jest to mistyczne doznanie kiedy mnisi ze świątyni idą w zupełnej ciszy, a miejscowa ludność klęczy wzdłóż ulicy, którą idą i wkłada do ich mis gotowany ryż i inne smakołyki. Taaaaaaa, tak było może kiedyś i tak jest nadal w innych miastach i mniej popularnych świątyniach, nie wymienionych w przewodniku Lonely Planet, nawet w Vientiane byliśmy świadkiem takiego cichego przemarszu. Natomiast w Luang jest to najzwyklejsza szopka. Byliśmy pod świątynią już przed szóstą, przed wschodem słońca i co zastaliśmy? Oczywiście japońskie wycieczki!!!! Yeah!!! Wszyscy uzbrojeni w aparaty, kamery itd., oczywiście mega głośni i oczywiście mieli już cały chodnik zarezerwowany karteczkami, żeby przypadkiem nikt nie usiadł bliżej świątyni niż oni. No ale cóż, skoro już wstaliśmy tak wcześnie, postanowiliśmy w tym uczestniczyć. Byłoby bardzo ładnie, gdyby nie przypominało totalnego turystycznego zoo, z fleszami z każdej strony. Nie będę więc ściemniać, że było pięknie i duchowo. Drugą atrakcją w Luang Prabang jest tzw. nocny targ, który tak naptrawdę trwa tylko do 22giej, bo później wszystko musi się pozamykać. Jest tam dużo badziewia z Chin i trochę fajnych rzeczy laotańskich, ale w większości drożej niż w innych miejscach w Laosie. My upolowaliśmy piękny, porcelanowy dzbanuszek do herbaty, który jednak jak się okazało w Tajlandii, nie służy do parzenia herbaty a do palenia opium. No cóż, cały Laos. Poza tym odwiedziliśmy jeszcze świątynie ze szmaragdowym słoniem i spakowaliśmy plecaki, żeby ruszyć w dalszą drogę na poszukiwanie tego wspaniałego Laosu. Odpuściliśmy sobie Vang Vieng – kolejne „must see”, w którym główną atrakcją jest spływ na dętce. Ze względu na to, że sam spływ jest dość powolny i nudny, Laotańczycy ustawili po drodze bary serwujące wszelkie substancje zmieniające świadomość, od marichuany po grzybki, a do tego atrakcje takie jak skok ze skały do wody itd., z tego względu owa atrakcja ma jeden z wyższych wskaźników śmiertelności turystów. No cóż, okolice Vang Vieng wyglądały bardzo ładnie, ale mimo wszystko nie chciało nam się tam zatrzymywać. Może to błąd, bo nie wiemy jak jest naprawdę, trudno. Jako małą dygresję na żaden temat przedstawiam zdjęcie pani na dworcu autobusowym, która usilnie i przy pomocy wszystkich zainteresowanych próbowała się połączyć przez telefon. Satelitarny?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz