czwartek, 30 grudnia 2010

Podsumowanie świątecznych wakacji

W dzisiejszym odcinku podsumuję nasze "wakacje" od podrózowania, czyli czas świąteczny, który spędziliśmy bez przemieszczania się i taszczenia plecaków w Piranha Park niedaleko Pai w Tajlandii. To jeszcze niezupełnie koniec, bo zostajemy jeszcze 2 dni i spędzamy tutaj sylwestra, ale mamy nadzieję, ze będzie to najspokojniejszy sylwester jaki zdarzyło nam się mieć i nie będziemy mieli nic do opisywania:) Wigilię celebrowaliśmy kulinarnie na polski sposób, tzn. przyrządziliśmy pierogi z kapustą i grzybami, dwa rodzaje kapusty, zupę grzybową, no i oczywiście karpia smażonego i w galarecie. Z karpiem nie było problemu, ponieważ Tajowie jadają go nie tylko na wigilię:) a suszone borowiki i podgrzybki przyleciały do nas z Polski z samej Częstochowy od rodziców razem z opłatkiem z Jasnej Góry - taka akcja!





Pierwszego dnia mieliśmy święta z trzydziestoma brytolami, którzy zebrali się u Dave, co oznaczało pieczonego indyka, ziemniaczki, warzywa - ach normalne europejskie jedzenie. Do tego był secret Santa i prezenty. Ja dostałam lalczkę voodoo, a Tomek zestaw randkowy, czyli Red Bulla, papierosy i prezerwatywy. Ach to angielskie poczucie humoru!:)
Spędziliśmy całkiem leniwy tydzień (tzn. bez pakowania się i przemieszczania setki kilometrów dziennie), który minął nam na łowieniu piranii i eksplorowaniu okolicy na skuterach. O tak! to zdecydowanie było najlepsze z całych wakacji, właściwie nie tyle zależało nam na zwiedzaniu, ile na jeżdżeniu:) Oczywiście zatrzymaliśmy się kilka razy pooglądać wodospady i słonie, ale jednak samo jeżdzenie to było to! życzyliśmy skutery na godzinę, żeby sprawdzić i Tomek dostał na tyle mały, że wyglądał jakby ukradł dziecku rowerek, ja dostałam różowy, co przeczyło mojemu wyobrazeniu Harleya, później zmieniliśmy wypozyczalnie i Tomek dostał juz całkiem duzy skuter, a ja nieco mniejszy, ale przynajmniej czerwony:) Skutery były dostosowane do warunków górskich i ponad dwukrotnie przekraczały pojemność dopuszczaną u nas do jazdy bez prawa jazdy kategorii A, więc spokojnie mogę juz powiedzieć, ze właściwie to jeździliśmy na motocyklach:) W związku z tym pod spodem sesja "easy rider wannabe", a więcej zdjęć jak zwykle na picasie:http://picasaweb.google.com/102042105826379054652/PiranhaParkSwieta#

czwartek, 23 grudnia 2010

Święta święta

Z okazji zbliżających się świąt składam wszystkim odwiedzającym mojego bloga jak najlepsze życzenia jakkolwiek i gdziekolwiek spędzanych - wspaniałych Świąt Bożego Narodzenia, a sobie życzę żeby to już były ostatnie święta poza domem i żeby kolejne upływały w bardzo rodzinnej atmosferze, na gotowaniu, czyszczeniu salaterek i poszukiwaniu prezentów wśród sklepów z tandetnymi ozdobami i piosenkami o padającym śniegu.
Ale cóż sami sobie zafundowaliśmy zesłanie to mamy:)Dobrze, że jeteśmy razem i przynajmniej siebie nawzajem nie mamy dosyć:)
Nasze wcześniejsze przygody w Laosie będę sukcesywnie wrzucać na bloga, wszystko jest opisane, tylko czekało na dostęp do internetu.
Święta spędzamy na północy Tajlandii u Dave w Piranha Park zgodnie z planem. Największą zaletą (poza oczywiście pięknymi widokami, wodospadami itd.) pobytu u Dava jest kuchnia z której możemy korzystać. Zrobiliśmy już pierogi z kapustą i grzybami, kapustę z grzybami, kapustę z grochem i na jutro czeka jeszcze karp w galarecie i oczywiście karp smażony. Szalejemy w kuchni, także polskie święta w Tajlandii są już prawie gotowe.
Świątecznych Buziaków moc w wigilijną tajską noc!!!

Chiang Rai - Akha Village


Samego miasta Chiang Rai właściwie nie widzieliśmy, ponieważ od razu z dworca zostaliśmy zabrani przez samochód wioski Akha w góry do tajskiej dżungli. Dzięki Paulinie, która zarezerwowała nam miejsca w tej wiosce, spędziliśmy trzy dni w niesamowitej scenerii.
Jest to wioska mniejszości etnicznej Akha, gdzie powstał guesthouse składający się z kilku prostych bungalowów , z którego 10% dochodu jest przekazywane na projekt edukacyjny w tej wiosce.
www.akhahill.com
Można się zapisać na zorganizowany trekking na 1 lub 3 dni po dżungli z profesjonalnym przewodnikiem. Jednak przy naszej awersji do wycieczek zorganizowanych, uznaliśmy, że 1 dniowy możemy urządzić sobie sami a 3 dniowy kosztuje ponad 100 dolarów, ( co na warunki azjatyckie jest całkiem sporą kasą) i może trącić popeliną, chociaż oczywiście, jeśli komuś nie jest szkoda stu dolarów to myślę, że może być całkiem fajnie z noclegiem w szałasie z liści bananowca itd. Ale mimo wszystko oglądanie poprzebieranej ludności lokalnej i podglądanie ich codziennego życia to cepeliada totalna.
W każdym razie my cieszyliśmy się dżunglą wokół i ogromnymi owadami , których niestety zdjęcia mi nie wyszły głównie ze względu na ich szybkie przemieszczanie się.
Obok zamieszczam zdjęcie pająka z Luang Prabang, który jest mniejszym kuzynem naszych współlokatorów z bungalowu. Bungalow był bardzo prostym domkiem bambusowym, z którego leżąc można było obserwować niebo przez dziury pomiędzy ścianami i dachem, na szczęście był wyposażony w moskitierę, dzięki której i naszemu zabójczemu środkowi przeciw komarom o stężeniu 95% (zmywa lakier z paznokci za jednym psiknięciem), nic nas nie zżarło. Pierwszego wieczoru, kiedy weszliśmy do naszego domku i zobaczyliśmy obok łóżka tego ogromnego pająka (przynajmniej dwa razy większego niż ten na zdjęciu) to nieźle się wystraszyliśmy, ale zapewniono nas, że wszystkie pająki i węże w okolicy nie są jadowite. Tak czy inaczej staraliśmy się go nie denerwować. Przez resztę pobytu poznaliśmy również jego rodzinę, dzięki której w chatce nie mieliśmy żadnych innych robali typu obecne w innych bungalowach karaluchy.
Pierwszego dnia wybraliśmy się na wycieczkę wzdłuż wodospadu, bardzo profesjonalnie- w sandałach, bo głównie chcieliśmy pływać pod wodospadem. No cóż, dało się, w końcu wspinaliśmy się już w sandałach na szczyt w Catba, ale tym razem z moimi plecami było średnio, więc wysoko się nie wspinaliśmy, ale i tak wycieczka wzdłuż i przez wodospad była całkiem emocjonująca, a wracając drogą nazrywaliśmy sobie liści i kwiatów herbaty jaśminowej, której plantacje pokrywają okoliczne wzgórza.
Drugiego dnia poszliśmy obejrzeć domy lokalnej ludności, korzystając z okazji, że cała wieś była zajęta utwardzaniem drogi. Na załączonym obrazku widać jak wygląda zbrojenie betonowej drogi wykonane za pomocą maczety i bambusa, oraz profesjonalna ekipa budowlana.
Na deser przedstawiam mrożącą krew w żyłach historię w obrazkach jedynie dla ludzi o mocnych nerwach, czyli co naprawdę zdarzyło się w dżungli, więcej zdjęć tutaj: http://picasaweb.google.com/102042105826379054652/ThailandSuzukiOffRoadTrip#

















Suzuki Trip - Mae Hong Son

Trafił mi się zaszczyt prowadzenia, jako pierwszej samochodu, woohoo, co oznaczało wyjazd z miasta. Samochód na początku zachowywał się super i stres związany z prowadzeniem po złej stronie drogi był mniejszy niż myślałam.Zwiedzanie samochodem jest milion razy lepsze niż czymkolwiek innym i nikt mnie nie przekona, że tak nie jest, szczególnie fajnym samochodem.
Na początek pojechaliśmy do świątyni Wat Phrathat Doi Suthep, która jest położona na wzgórzu i uznana przez Lonely Planet za number 1. Rzeczywiście jest całkiem ładna, co widać na załączonym obrazku.
Następnie wyjechaliśmy z miasta drogą nr 107 i po ok. 80km skręciliśmy w drogę nr 1095, czyli rozpoczęliśmy pętlę Mae hong Son, którą mieliśmy w planach przejechać w 3 dni. Słyszeliśmy, że jest to legendarna trasa z 1864 zakrętami. Liczba zakrętów nie jest przesadzona a dodając do tego ciągłe różnice poziomów wahające się od 300m n.p.m. do 1400m n.p.m. i fantazję tajskich kierowców otrzymuje się mieszankę wybuchową utrzymującą stale wysoki poziom adrenaliny. Do tego widoki też są niesamowite.
Niedaleko Pang Hang zjechaliśmy kilka kilometrów z drogi, żeby zobaczyć wodospad Mokfa. Oprócz nas nad wodospad wybrali się również Kanadyjczycy, którzy mieli zaplanowaną 1,5 miesięczną wyprawę motocyklową przez Tajlandię i Kambodżę. Motocykle przywieźli swoje, niebylejakie KTMy, które robiły wrażenie. Prawie tak duże jak wodospad, do którego prowadziła zarośnięta drzewami, bambusami i innym egzotykiem ścieżka. Nie mogliśmy się powstrzymać i pobiegliśmy z Tomkiem wykąpać się po wodospadem. Miejsce prawie idealne.
Oprócz tego po drodze mijaliśmy gorące źródła, farmy słoni i inne piękne miejsca.
Pierwszego dnia wieczorem udało nam się dojechać w okolice Pai, czyli mniej więcej do połowy założonej na pierwszy dzień trasy, gdzie nasz samochód zaczął mieć problemy z odpala laniem. Na początku ruszanie na popych za pomocą połowy wioski, lub przygodnych turystów było całkiem zabawne, ale im było ciemniej i im częściej samochód zatrzymywał się w najmniej odpowiednich momentach, tym mniej śmiesznie robiło się dla nas. Zdążyliśmy jeszcze zwiedzić o zachodzie słońca chińską wioskę i zjeść najlepsze lody kokosowe, po czym stało się to, co miało się stać, czyli przez maskę przeleciał skuter razem z kierowcą. W czasie, kiedy Tomek próbował przeparkować samochód żeby nie wleciał na nas kolejny pojazd, ja próbowałam się dowiedzieć o samopoczucie poszkodowanego, powtarzając niezdarnie how are you? Koleś bardzo szybko się pozbierał i nie mówiąc ani słowa starał się w ekspresowym tempie pozbierać i odpalić skuter, co mu się udało szybciej niż trwał jego lot przez maskę. Z niewiadomych przyczyn zniknął bez słowa, wyglądając na bardziej przerażonego od nas. Kiedy Tomek zakończył manewr parkowania po chłopaku nie było śladu. Mamy, więc nadzieję, że wypadek nie był poważny i że więcej takich przygód już nie będzie. Poza zasmuceniem Tomka nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń.
Po wypadku chcieliśmy już tylko znaleźć nocleg i nie krążyć już więcej po ciemku po wiejskich drogach, ale wtedy samochód postanowił definitywnie odmówić posłuszeństwa. Mieliśmy przy tym dużo szczęścia w nieszczęściu, ponieważ samochód popsuł się pod hotelem a nie w szczerym polu. Hotel okazał się drogi i zarezerwowany przez wyprawę motocyklową tajskiego klubu Harley Davidson. Wyprawa była na pełnym wypasie, z eskortą policji i luksusowym vanem dla poszkodowanych w akcji.
Z hotelu zadzwoniłam do naszego Mr Mechanica, bo zgodnie z umową, w razie, jeśli cokolwiek by się działo mieliśmy zadzwonić i czekać na ich mechanika i nie reperować nic na własną rękę. Szefowa była bardzo zmartwiona całą sytuacją, ale stwierdziła, że wieczorem już nic się nie da zrobić i musimy czekać do rana. Rozmów odbyło się kilka, nie wszystkie przyjazne, bo nie wiedzieliśmy jeszcze jak to wszystko się skończy i co właściwie mamy robić. W pewnym momencie w lobby hotelowym gdzie czekaliśmy pojawił się koleś, który przedstawił się, jako właściciel hotelu nieopodal, do którego zadzwoniła znajoma znajomej szefowej naszej wypożyczalni i powiedziała, że jakieś białasy potrzebują pomocy, więc zaoferował nam nocleg po zniżce u siebie i zabrał nas na pace z bagażami. Hotel okazał się parkiem wędkarskim w super standardzie, gdzie stoi kilka bungalowów nad stawami pełnymi ryb. Właścicielem, który nam pomógł, jest Dave – anglik, który przeprowadził się na stałe do Tajlandii 6 lat temu i zamienił swoje największe hobby w źródło utrzymania.
Piranha Fishing Park and Guesthouse www.paipiranhafishingpark.paiexplorer.com
Spodobało nam się tam tak bardzo, że zamiast jednej nocy zostaliśmy u niego dwie i zrezygnowaliśmy z kontynuowania pętli a w zamian za to pojeździliśmy więcej po okolicy. Do samochodu przyjechał mechanik specjalnie z Chiang Mai – czyli 4h górzystej drogi, który nareperował Suzuki w jakieś 2min:) i oznajmił, że mamy 1 dzień za darmo od wypożyczalni, jako rekompensatę za problemy. Cała wyprawa zakończyła się, więc szczęśliwie, w wypożyczalni oddali nam całą kaucję i przepraszali milion razy za niedogodności związane z samochodem i nie zwrócili w ogóle uwagi na wgniecenie i zarysowanie przez skuter, rzecz nie do pomyślenia w europejskich wypożyczalniach. Ponadto zdecydowaliśmy się z Tomkiem spędzić u Dave święta i sylwestra – zadecydował głównie czynnik kulinarny, ponieważ w Piranii jest dobrze wyposażona kuchnia dla gości i grill, a w miasteczku świetny targ ze świeżymi warzywami, rybami i owocami morza. Zamierzamy pokazać Tajom jak się gotuje:) Prawda jest taka, że jedzeniem w Azji jesteśmy baaaaaaardzo rozczarowani i dlatego postanowiliśmy gotować czerpiąc inspirację z ich przepisów, ale robiąc to po swojemu. Wyniki naszego reaserchu postaramy się opublikować tuż po nowym roku na blogu kulinarnym

środa, 22 grudnia 2010

Chiang Mai

Chiang Mai jest drugim co do wielkości miastem po Bangkoku w Tajlandii. Pomimo to jest zdecydowanie milsze i mniej turystyczne, a co najważniejsze nie ma odpowiednika Khaosan road. Nieoznacza to, że nie ma hoteli lub restauracji, wręcz przeciwnie, ale atmosfera jest o wiele spokojniejsza. Samo miasto można raczej potraktować, jako krótki przystanek przed eksplorowaniem bardziej dzikich terenów wokół. Mówiąc szczerze nie chciało nam się już zwiedzać kolejnych świątyń, których w Chiang Mai nie brakuje, w zamian za to wybraliśmy się do centrum medycyny naturalnej Mungkala Traditional Medicine Clinic. Ja miałam wizytę popołudniu a Tomek następnego dnia rano, przyjęła nas bardzo miła pani doktor, która po zbadaniu naszego pulsu i języka nie znalazła niczego niepokojącego, w związku z czym moja wizyta upłynęła głównie na pogawędce o zimie w Polsce i generalnie podróżowaniu. Tomkowi zaleciła naukę drugiego zawodu, bardziej prostego, związanego ze zdolnościami manualnymi jak np. kurs masażu, żeby miał zawsze alternatywę jeśli znudzi go praca w banku:)
Pobyt w Chiang Mai zdominował pomysł wypożyczenia samochodu terenowego na wyprawę, więc wszystkie inne zabytki mniejsze lub większe zeszły na dalszy plan. Okazało się to nie takie łatwe jak sobie wyobrażaliśmy, ale w końcu znaleźliśmy można powiedzieć renomowaną lokalną wypożyczalnie u Mr Mechanica – www.mr-mechanic1994.com. Zdecydowaliśmy się na klasyczną terenówę – Suzuki Carraibian, czyli azjatycką, trochę większą odmianę naszego Suzuki Samurai.
Nikt w wypożyczalni nie zainteresował się naszym prawem jazdy, teoretycznie w Tajlandii powinno się mieć międzynarodowe, ale w ubezpieczeniu było napisane, że obejmuje również krajowe o ile jest również po angielsku (ten szczegół pominęliśmy). Po krótkiej biurokracji dostaliśmy kluczyki do ręki, ale okazało się, że szefowa zapomniała przywieźć dokumentów, jednak uznała, że jest to najmniejszy problem i że nie będą nam potrzebne. Wykupiliśmy jeszcze dodatkowe ubezpieczenie, czyli amulet z kwiatów do zawieszenia na przednim lusterku i byliśmy gotowi do drogi.

Lop Buri

Lop Buri jest kolejnym małym miasteczkiem w drodze do Chaing Mai. Znane jest przede wszystkim z zamieszkujących go małp. Jest ich niesamowita ilość, mają swoją świątynię, wokół której rozstawione są stoły z owocami dla nich, żeby nie podkradały jedzenia turystom, ale i tak małpie ataki są na porządku dziennym. Okna hoteli ogrodzone są siatką ochraniającą przed małpami a miejscowi mają proce, z których strzelają do najbardziej natarczywych małp. Na szczęście nie jest to szczególnie bolesne i niebezpieczne dla małp i wydaje się, że ludzie z małpami żyją w całkiem nienajgorszej symbiozie. Udało nam się nakarmić i napoić małpki z okna naszego hotelu, wydają się mądrzejsze i sprytniejsze od większości ludzi. Częstym obrazkiem jest też małpa na pace samochodu, która podjeżdża sobie pod ich świątynie, traktując samochód, jako darmową taksówkę.
Poza małpami w miasteczku nie ma praktycznie nic godnego uwagi, więc po jednej nocy ruszyliśmy w dalszą drogę. Zafundowaliśmy sobie nawet pociąg sypialny do Chiang Mai, który był całkiem wygodny, więc 12h minęło bardzo szybko.

Ayutthaya


Tomek wziął na siebie cięzar podrózy i to całkiem dosłownie, bo zaczął nosić mój plecak, poniewaz ja w Ayutthayi jeszcze nie byłam całkiem sprawna:) - na zdjęciu Tomek w towarzystwie biednego pieska. O zwierzętach w Azji nie wspominam, bo to raczej smutny temat, chociaż tu przynajmniej nikt nie trzyma psów na łańcuchu, ani się nad tymi zwierzętami nie znęca.
Na początek przemieściliśmy do miasteczka oddalonego o jedynie o 1,5h drogi pociągiem z Bangkoku. Jednak ta odległość wystarcza żeby zostawić za sobą baketowców. Samo miasteczko nie jest szczególnie ciekawe, ale po Bangkoku stanowi niezły oddech. Poziom hosteli się podwyższył a ceny spadły.
Główną atrakcją są ruiny khmerskiego imperium, czyli budowle podobne do tych w Angkor, ale przez to, że znajdują się w środku miasta, na przyciętych trawnikach, są pozbawione klimatu rodem z filmów o Indiana Jones, więc w sumie nudne do oglądania. Niemniej jednak warto się przejść po miasteczku pełnym uroczych miejsc i zjeść owoce morza na straganie na targu jedzeniowym, czyli food markecie.
W Bangkoku spotkaliśmy się z Puliną a w Ayutthayi dołączyła do nas Basia i od tego momentu zaczęliśmy podroz we czwórkę. Niewątpliwie główną atrakcją pobytu w Ayutthayi były urodziny Tomka, które świętowaliśmy w lokalnym barze. Tomek dostał pizze (nielada atrakcję w Azji:)) a ja po zażyciu najskuteczniejszego leku na plecy – czyli whisky, mogłam nawet śpiewać piosenki po Tajsku.

wtorek, 21 grudnia 2010

Bangkok


Przyjechaliśmy do Bangkoku ok. 7 wieczorem, ponieważ cały dzień zajęła nam przeprawa przez granicę. Głównie ze względu na bezsensowne czekanie, bo odprawa sama w sobie szła dosyć sprawnie. Najpierw autobus, którym jechaliśmy z Siem Rep dowiózł nas do granicy, gdzie pomocnik kierowcy, ponaklejał na każdym różnego rodzaju białe kwadraty, dzięki którym mógł nas odróżnić od ludzi z innych autobusów. Następnie z plecakami przeszliśmy przez kontrolę Kambodżańską i mijając strefę „pomiędzy” całą wypełnioną kasynami skierowaliśmy się na odprawę Tajską, minęliśmy most nad ściekami i bez problemów i żadnych kontroli przekroczyliśmy granicę. Większy problem miały panie z Kambodży przemycające papierosy. Bez skrępowania zaraz po odprawie, ale przed kontrolą podciągnęły bluzki i zaczęły szczelnie upychać papierosy w specjalnie do tego zaprojektowanych stanikach. Udało się i szczęśliwe mogły wrócić po kolejny transport.
W Bangkoku wysiedliśmy tak jak większość białasów przy Khaosan road i … ogarnęło nas przerażenie. Takiej ilości strasznych turystów jeszcze nie widzieliśmy. Krążyliśmy ponad 2h w poszukiwaniu jakiegoś sensownego noclegu, ale jedyne, co udało nam się znaleźć było drogą norą bez okien. Oczywiście są tańsze i lepsze noclegi, ale w pierwszym szoku nie udało nam się na nie trafić.
Ogólnie standard jest znacznie gorszy niż w Kambodży ( i na północy Tajlandii) a ceny znacznie wyższe, no, ale to w końcu Bangkok. Okazało się, że nawet w drogich hotelach, trzeba płacić dodatkowo za internet, więc poszliśmy coś zjeść korzystając przy okazji z darmowego wifi. Pierwszy raz czuliśmy się zagrożeni w Azji, ale zdecydowanie nie ze strony miejscowych, ale ze strony napakowanych białasów, upijających się do nie przytomności, wrzeszczących i robiących sobie koszmarne dziary w koszmarnie niehigienicznych warunkach. Ochrzciliśmy ich mianem „baketowców”, od nazwy najpopularniejszego w rozrywkowej części Tajlandii drinka – bucket drink, czyli po prostu jakiś alkohol serwowany w wiadrze. Jego geneza sięga hipisowskich full moon party na wyspach, gdzie pili alkohol z plastikowych wiaderek do robienia babek z piasku. Hipisi wyginęli, piękne idee też, ale imprezy i buckety zostały. Postanowiliśmy uciekać jak najszybciej do następnego miejsca, ale wtedy niestety dopadł mnie problem z plecami i chcąc nie chcąc, zmieniliśmy nocleg i utknęliśmy na tydzień. Po tym czasie oswoiliśmy się trochę z tym całym pierdolnikiem, ale z pewnością go nie pokochaliśmy. Oczywiście Bangkok jest wielkim miastem, więc nie jest tak źle. Tym bardziej, że w weekend odbywa się wielki targ zwany Chatuchak market, gdzie można kupić absolutnie wszystko, a dział vintage(gdzie zakupiłam sobie chanelkę) jest naprawdę imponujący Najlepsze jest to, że głównie kupują tam lokalsi, ponieważ jest to dość daleko od centrum, trzeba znaleźć autobus i jechać ponad 30min (więcej wskazówek dla zainteresowanych zamieszczę w dziale informacji praktycznych, który powstanie niebawem).
Udało nam się trafić również na obchody święta Loi Krathong, które wypadało 22 listopada, w ten sam dzień, co święto wody w Phnom Penh, gdzie zdarzył się ten straszny wypadek. W Bangkoku też patrzyłam z przerażeniem na tłumy na moście, ale na szczęście nic się nikomu nie stało.
Cała idea święta opiera się na żegnaniu swoich problemów i złych zdarzeń, a jest to wyrażane przez puszczanie na wodę wianków z liści bananowca, świeczek i kadzidełek. Na załączonym obrazku jest właśnie nasz wianek, który Tomek własnoręcznie wsadził do wody:)
Oprócz tego są oczywiście fajerwerki, procesja oświetlonych łodzi i miliony papierowych latarni na niebie. Zafundowaliśmy sobie też przejażdżkę łodzią z lokalsami ( te dla turystów kosztują 10 razy więcej). Trzeba przyznać, że wygląda to pięknie, w każdym razie tak do ok. godziny, 10 kiedy na rzekę, wychodzą tłumy pijanych białasów.

Zwiedziliśmy też oczywiście pałac królewski, który jest „lonely planet must see”:) . Kiedy dopłynęliśmy do niego tramwajem wodnym, z bocznej bramy wyszedł do nas uśmiechni ęty i przemiły pracownik policji turystycznej, który przekonywał nas, że akurat tego dnia pałac jest otwarty tylko dla Tajów i że oczywiście i tak nie moglibyśmy wejść, ponieważ mamy krótkie spodenki i nieodpowiednie buty, ale on nam może załatwić tuk tuka za bezcen, który nam pokaże wszystkie zabytki, żebyśmy nie tracili dnia. Uciekliśmy od niego najszybciej jak się dało, żeby przekonać się przy wejściu sto metrów dalej, że oczywiście pałac jest otwarty dla wszystkich i krótkie spodenki nie stanowią problemu, bo wypożyczają za darmo sarongi. Myślę, że mimo wszystko masy turystów nabierają się na tą tanią sztuczkę i koleś trochę dorabia do pensji.
W końcu moje plecy trochę doszły do siebie, spotkaliśmy się z Pauliną i powstał plan na eksplorowanie północy i Laosu. Po pobycie w Bangkoku na tyle obawiamy się tandeciarstwa i wsiórstwa na wyspach, że będziemy się starali odsunąć je na koniec. No cóż znowu wyszło, że jesteśmy nudziarzami.

niedziela, 5 grudnia 2010

Angkor - dzień drugi i trzeci

Na dzień drugi zwiedzania Angkoru wybraliśmy się rowerami. Był to dobry sposób zrobienia tzw. małej pętli . Drogi tam są idealne na miejski rower, bez większych podjazdów, więc nawet w słoneczny dzień nie jest to szczególnie męczące. Trzeba tylko uwazać na słonie:)





Tego dnia naszą świątynią nr 1 była świątynia Angeliny. Wygląda tak jak prawdopodobnie wyglądała większość świątyń w tym kompleksie w czasie kiedy na nowo odkrył ją francuski przyrodnik Henri Mouhot w 1861r. Świątynie do tego momentu zarastały kilkusetletnią dżunglą i były zamieszkane głównie przez dzikie zwirzęta. Wcześniejsze doniesienia odnośnie kompleksu świątyń pochodziły od portugalskiej ekspedycji z 1609r. Miasto opustoszało najprawdopodobniej jakieś 150 lat wcześniej po przeniesieniu stolicy do Phnom Penh. Nastąpiło to najprawdopodbniej z kilku powodów, głównie problemów z wyżywieniem. Kiedy po wycięciu ogromnej ilości lasów, deszcze wymywały glebę, która zamulała kanały nawadniające uprawy ryżu. Do tego dołożyły się problemy zbrojne, kiedy imperium musiało walczyć, a większość mężczyzn była zatrudniona przy obsłudze świątyń, więc nie miał kto walczyć. Nie jest to oczywiście prawdziwa nazwa świątyni, ale tam właśnie kręcono sceny do Tomb Ridera i wymyśliliśmy, że stamtąd Angelina wzięła sobie dziecko. O to w Kambodży nie trudno, bo pałętających się dzieci jest całe mnóstwo.
Na zdjęciu widać moją koleżankę, która przyszła do nas kiedy chowaliśmy się przed deszczem. Ponieważ daliśmy jej kanapkę, stweirdziła, że może z nami chwilę posiedzieć i zrobić sobie przerwę w sprzedawaniu pocztówek ( o i le oczywiście będzie mogła wyjąć warzywa z kanapki, których nie lubi i zostawić sam serek). Przeanalizowała fachowo cenę mojej biżuterii i stweirdziła, że koszmarnie przepłaciłam za obrączkę, bo takie badziewie jest warte najwyżej pół dolara.
Ukoronowaniem naszego dnia drugiego było najbardziej popularne wśród turystów Angor Wat, więc romantyczna fota na koniec z odbijającą się świątynią w jeziorze pokrytym kwiatami Lotosu.
Trzeciego dnia znowu wzięliśmy tuktuka, żeby zobaczyć najdalej położone świątynie. Najbardziej z całej wyprawy podobała nam się droga z naszym szalonym kierowcą, podczas której przejeżdzaliśmy przez kambodżańskie wioski. Większość domów jest sponsorowana przez ludzi z całego świata. Na tabliczkach przy drodze mozna przeczytać, kto komu zasponsorował studnię, stół bilardowy i szkołę dla dzieci. Przed domami stoją przerażające kukły, które mają za zadanie odstraszać złe duchy.
W czasie podrózy zaliczyliśmy tankowanie, na zdjęciu lokalna stacja benzynowa. Najpopularniejsze są buteli po dużej coca-coli i johnnie walkerze. My wrzuciliśmy 0,7 jonniego i ruszyliśmy dalej w drogę.
Pierwsza z odwiedzonych świątyń była konserwowana przez Szwajcarów, więc mniejsza o same ruiny, ale najlepiej prezentowało się samo lobby. Przykład ładnej małej architektury wykorzystującej lokalne surowce. Less is more.
Właściwie lokalne domki wyglądały całkiem podobnie. Pola ryżowe, palmy, kolory, słońce, odcienie i cienie. Cała Kambodża wygląda jak przesłodzony obrazek. Sielsko anielsko, jeśli tylko przestanie się myśleć o historii i o codziennym zmaganiu ludzi z rzeczywistością.
Przy kolejnej świątyni, funkcjonował ośrodek pomagający sierotom prowadzony przez mnichów. Na zdjęciu widać chłopaków, których przyłapałam na paleniu papierosów za świątynią, ale jak tylko wyciągnęłam aparat spryciarze schowali pety:)
Ukoronowaniem dnia trzeciego, była swiątynia położona w przepięknym otoczeniu, teren należał do mnichów, więc był dobrze zagospodarowany i zadbany. Cały kompleks Angkor jest zdecydowanie godny polecenia. Oczywiście są tam turyści, oczywiście nie jest się piewrszym odkrywcą, ale widoki rekompensują nawet zetknięcie się z wycieczką japońską.