czwartek, 23 grudnia 2010

Suzuki Trip - Mae Hong Son

Trafił mi się zaszczyt prowadzenia, jako pierwszej samochodu, woohoo, co oznaczało wyjazd z miasta. Samochód na początku zachowywał się super i stres związany z prowadzeniem po złej stronie drogi był mniejszy niż myślałam.Zwiedzanie samochodem jest milion razy lepsze niż czymkolwiek innym i nikt mnie nie przekona, że tak nie jest, szczególnie fajnym samochodem.
Na początek pojechaliśmy do świątyni Wat Phrathat Doi Suthep, która jest położona na wzgórzu i uznana przez Lonely Planet za number 1. Rzeczywiście jest całkiem ładna, co widać na załączonym obrazku.
Następnie wyjechaliśmy z miasta drogą nr 107 i po ok. 80km skręciliśmy w drogę nr 1095, czyli rozpoczęliśmy pętlę Mae hong Son, którą mieliśmy w planach przejechać w 3 dni. Słyszeliśmy, że jest to legendarna trasa z 1864 zakrętami. Liczba zakrętów nie jest przesadzona a dodając do tego ciągłe różnice poziomów wahające się od 300m n.p.m. do 1400m n.p.m. i fantazję tajskich kierowców otrzymuje się mieszankę wybuchową utrzymującą stale wysoki poziom adrenaliny. Do tego widoki też są niesamowite.
Niedaleko Pang Hang zjechaliśmy kilka kilometrów z drogi, żeby zobaczyć wodospad Mokfa. Oprócz nas nad wodospad wybrali się również Kanadyjczycy, którzy mieli zaplanowaną 1,5 miesięczną wyprawę motocyklową przez Tajlandię i Kambodżę. Motocykle przywieźli swoje, niebylejakie KTMy, które robiły wrażenie. Prawie tak duże jak wodospad, do którego prowadziła zarośnięta drzewami, bambusami i innym egzotykiem ścieżka. Nie mogliśmy się powstrzymać i pobiegliśmy z Tomkiem wykąpać się po wodospadem. Miejsce prawie idealne.
Oprócz tego po drodze mijaliśmy gorące źródła, farmy słoni i inne piękne miejsca.
Pierwszego dnia wieczorem udało nam się dojechać w okolice Pai, czyli mniej więcej do połowy założonej na pierwszy dzień trasy, gdzie nasz samochód zaczął mieć problemy z odpala laniem. Na początku ruszanie na popych za pomocą połowy wioski, lub przygodnych turystów było całkiem zabawne, ale im było ciemniej i im częściej samochód zatrzymywał się w najmniej odpowiednich momentach, tym mniej śmiesznie robiło się dla nas. Zdążyliśmy jeszcze zwiedzić o zachodzie słońca chińską wioskę i zjeść najlepsze lody kokosowe, po czym stało się to, co miało się stać, czyli przez maskę przeleciał skuter razem z kierowcą. W czasie, kiedy Tomek próbował przeparkować samochód żeby nie wleciał na nas kolejny pojazd, ja próbowałam się dowiedzieć o samopoczucie poszkodowanego, powtarzając niezdarnie how are you? Koleś bardzo szybko się pozbierał i nie mówiąc ani słowa starał się w ekspresowym tempie pozbierać i odpalić skuter, co mu się udało szybciej niż trwał jego lot przez maskę. Z niewiadomych przyczyn zniknął bez słowa, wyglądając na bardziej przerażonego od nas. Kiedy Tomek zakończył manewr parkowania po chłopaku nie było śladu. Mamy, więc nadzieję, że wypadek nie był poważny i że więcej takich przygód już nie będzie. Poza zasmuceniem Tomka nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń.
Po wypadku chcieliśmy już tylko znaleźć nocleg i nie krążyć już więcej po ciemku po wiejskich drogach, ale wtedy samochód postanowił definitywnie odmówić posłuszeństwa. Mieliśmy przy tym dużo szczęścia w nieszczęściu, ponieważ samochód popsuł się pod hotelem a nie w szczerym polu. Hotel okazał się drogi i zarezerwowany przez wyprawę motocyklową tajskiego klubu Harley Davidson. Wyprawa była na pełnym wypasie, z eskortą policji i luksusowym vanem dla poszkodowanych w akcji.
Z hotelu zadzwoniłam do naszego Mr Mechanica, bo zgodnie z umową, w razie, jeśli cokolwiek by się działo mieliśmy zadzwonić i czekać na ich mechanika i nie reperować nic na własną rękę. Szefowa była bardzo zmartwiona całą sytuacją, ale stwierdziła, że wieczorem już nic się nie da zrobić i musimy czekać do rana. Rozmów odbyło się kilka, nie wszystkie przyjazne, bo nie wiedzieliśmy jeszcze jak to wszystko się skończy i co właściwie mamy robić. W pewnym momencie w lobby hotelowym gdzie czekaliśmy pojawił się koleś, który przedstawił się, jako właściciel hotelu nieopodal, do którego zadzwoniła znajoma znajomej szefowej naszej wypożyczalni i powiedziała, że jakieś białasy potrzebują pomocy, więc zaoferował nam nocleg po zniżce u siebie i zabrał nas na pace z bagażami. Hotel okazał się parkiem wędkarskim w super standardzie, gdzie stoi kilka bungalowów nad stawami pełnymi ryb. Właścicielem, który nam pomógł, jest Dave – anglik, który przeprowadził się na stałe do Tajlandii 6 lat temu i zamienił swoje największe hobby w źródło utrzymania.
Piranha Fishing Park and Guesthouse www.paipiranhafishingpark.paiexplorer.com
Spodobało nam się tam tak bardzo, że zamiast jednej nocy zostaliśmy u niego dwie i zrezygnowaliśmy z kontynuowania pętli a w zamian za to pojeździliśmy więcej po okolicy. Do samochodu przyjechał mechanik specjalnie z Chiang Mai – czyli 4h górzystej drogi, który nareperował Suzuki w jakieś 2min:) i oznajmił, że mamy 1 dzień za darmo od wypożyczalni, jako rekompensatę za problemy. Cała wyprawa zakończyła się, więc szczęśliwie, w wypożyczalni oddali nam całą kaucję i przepraszali milion razy za niedogodności związane z samochodem i nie zwrócili w ogóle uwagi na wgniecenie i zarysowanie przez skuter, rzecz nie do pomyślenia w europejskich wypożyczalniach. Ponadto zdecydowaliśmy się z Tomkiem spędzić u Dave święta i sylwestra – zadecydował głównie czynnik kulinarny, ponieważ w Piranii jest dobrze wyposażona kuchnia dla gości i grill, a w miasteczku świetny targ ze świeżymi warzywami, rybami i owocami morza. Zamierzamy pokazać Tajom jak się gotuje:) Prawda jest taka, że jedzeniem w Azji jesteśmy baaaaaaardzo rozczarowani i dlatego postanowiliśmy gotować czerpiąc inspirację z ich przepisów, ale robiąc to po swojemu. Wyniki naszego reaserchu postaramy się opublikować tuż po nowym roku na blogu kulinarnym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz