Tomek wziął na siebie cięzar podrózy i to całkiem dosłownie, bo zaczął nosić mój plecak, poniewaz ja w Ayutthayi jeszcze nie byłam całkiem sprawna:) - na zdjęciu Tomek w towarzystwie biednego pieska. O zwierzętach w Azji nie wspominam, bo to raczej smutny temat, chociaż tu przynajmniej nikt nie trzyma psów na łańcuchu, ani się nad tymi zwierzętami nie znęca.
Na początek przemieściliśmy do miasteczka oddalonego o jedynie o 1,5h drogi pociągiem z Bangkoku. Jednak ta odległość wystarcza żeby zostawić za sobą baketowców. Samo miasteczko nie jest szczególnie ciekawe, ale po Bangkoku stanowi niezły oddech. Poziom hosteli się podwyższył a ceny spadły.
Główną atrakcją są ruiny khmerskiego imperium, czyli budowle podobne do tych w Angkor, ale przez to, że znajdują się w środku miasta, na przyciętych trawnikach, są pozbawione klimatu rodem z filmów o Indiana Jones, więc w sumie nudne do oglądania. Niemniej jednak warto się przejść po miasteczku pełnym uroczych miejsc i zjeść owoce morza na straganie na targu jedzeniowym, czyli food markecie.
W Bangkoku spotkaliśmy się z Puliną a w Ayutthayi dołączyła do nas Basia i od tego momentu zaczęliśmy podroz we czwórkę. Niewątpliwie główną atrakcją pobytu w Ayutthayi były urodziny Tomka, które świętowaliśmy w lokalnym barze. Tomek dostał pizze (nielada atrakcję w Azji:)) a ja po zażyciu najskuteczniejszego leku na plecy – czyli whisky, mogłam nawet śpiewać piosenki po Tajsku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz