wtorek, 21 grudnia 2010

Bangkok


Przyjechaliśmy do Bangkoku ok. 7 wieczorem, ponieważ cały dzień zajęła nam przeprawa przez granicę. Głównie ze względu na bezsensowne czekanie, bo odprawa sama w sobie szła dosyć sprawnie. Najpierw autobus, którym jechaliśmy z Siem Rep dowiózł nas do granicy, gdzie pomocnik kierowcy, ponaklejał na każdym różnego rodzaju białe kwadraty, dzięki którym mógł nas odróżnić od ludzi z innych autobusów. Następnie z plecakami przeszliśmy przez kontrolę Kambodżańską i mijając strefę „pomiędzy” całą wypełnioną kasynami skierowaliśmy się na odprawę Tajską, minęliśmy most nad ściekami i bez problemów i żadnych kontroli przekroczyliśmy granicę. Większy problem miały panie z Kambodży przemycające papierosy. Bez skrępowania zaraz po odprawie, ale przed kontrolą podciągnęły bluzki i zaczęły szczelnie upychać papierosy w specjalnie do tego zaprojektowanych stanikach. Udało się i szczęśliwe mogły wrócić po kolejny transport.
W Bangkoku wysiedliśmy tak jak większość białasów przy Khaosan road i … ogarnęło nas przerażenie. Takiej ilości strasznych turystów jeszcze nie widzieliśmy. Krążyliśmy ponad 2h w poszukiwaniu jakiegoś sensownego noclegu, ale jedyne, co udało nam się znaleźć było drogą norą bez okien. Oczywiście są tańsze i lepsze noclegi, ale w pierwszym szoku nie udało nam się na nie trafić.
Ogólnie standard jest znacznie gorszy niż w Kambodży ( i na północy Tajlandii) a ceny znacznie wyższe, no, ale to w końcu Bangkok. Okazało się, że nawet w drogich hotelach, trzeba płacić dodatkowo za internet, więc poszliśmy coś zjeść korzystając przy okazji z darmowego wifi. Pierwszy raz czuliśmy się zagrożeni w Azji, ale zdecydowanie nie ze strony miejscowych, ale ze strony napakowanych białasów, upijających się do nie przytomności, wrzeszczących i robiących sobie koszmarne dziary w koszmarnie niehigienicznych warunkach. Ochrzciliśmy ich mianem „baketowców”, od nazwy najpopularniejszego w rozrywkowej części Tajlandii drinka – bucket drink, czyli po prostu jakiś alkohol serwowany w wiadrze. Jego geneza sięga hipisowskich full moon party na wyspach, gdzie pili alkohol z plastikowych wiaderek do robienia babek z piasku. Hipisi wyginęli, piękne idee też, ale imprezy i buckety zostały. Postanowiliśmy uciekać jak najszybciej do następnego miejsca, ale wtedy niestety dopadł mnie problem z plecami i chcąc nie chcąc, zmieniliśmy nocleg i utknęliśmy na tydzień. Po tym czasie oswoiliśmy się trochę z tym całym pierdolnikiem, ale z pewnością go nie pokochaliśmy. Oczywiście Bangkok jest wielkim miastem, więc nie jest tak źle. Tym bardziej, że w weekend odbywa się wielki targ zwany Chatuchak market, gdzie można kupić absolutnie wszystko, a dział vintage(gdzie zakupiłam sobie chanelkę) jest naprawdę imponujący Najlepsze jest to, że głównie kupują tam lokalsi, ponieważ jest to dość daleko od centrum, trzeba znaleźć autobus i jechać ponad 30min (więcej wskazówek dla zainteresowanych zamieszczę w dziale informacji praktycznych, który powstanie niebawem).
Udało nam się trafić również na obchody święta Loi Krathong, które wypadało 22 listopada, w ten sam dzień, co święto wody w Phnom Penh, gdzie zdarzył się ten straszny wypadek. W Bangkoku też patrzyłam z przerażeniem na tłumy na moście, ale na szczęście nic się nikomu nie stało.
Cała idea święta opiera się na żegnaniu swoich problemów i złych zdarzeń, a jest to wyrażane przez puszczanie na wodę wianków z liści bananowca, świeczek i kadzidełek. Na załączonym obrazku jest właśnie nasz wianek, który Tomek własnoręcznie wsadził do wody:)
Oprócz tego są oczywiście fajerwerki, procesja oświetlonych łodzi i miliony papierowych latarni na niebie. Zafundowaliśmy sobie też przejażdżkę łodzią z lokalsami ( te dla turystów kosztują 10 razy więcej). Trzeba przyznać, że wygląda to pięknie, w każdym razie tak do ok. godziny, 10 kiedy na rzekę, wychodzą tłumy pijanych białasów.

Zwiedziliśmy też oczywiście pałac królewski, który jest „lonely planet must see”:) . Kiedy dopłynęliśmy do niego tramwajem wodnym, z bocznej bramy wyszedł do nas uśmiechni ęty i przemiły pracownik policji turystycznej, który przekonywał nas, że akurat tego dnia pałac jest otwarty tylko dla Tajów i że oczywiście i tak nie moglibyśmy wejść, ponieważ mamy krótkie spodenki i nieodpowiednie buty, ale on nam może załatwić tuk tuka za bezcen, który nam pokaże wszystkie zabytki, żebyśmy nie tracili dnia. Uciekliśmy od niego najszybciej jak się dało, żeby przekonać się przy wejściu sto metrów dalej, że oczywiście pałac jest otwarty dla wszystkich i krótkie spodenki nie stanowią problemu, bo wypożyczają za darmo sarongi. Myślę, że mimo wszystko masy turystów nabierają się na tą tanią sztuczkę i koleś trochę dorabia do pensji.
W końcu moje plecy trochę doszły do siebie, spotkaliśmy się z Pauliną i powstał plan na eksplorowanie północy i Laosu. Po pobycie w Bangkoku na tyle obawiamy się tandeciarstwa i wsiórstwa na wyspach, że będziemy się starali odsunąć je na koniec. No cóż znowu wyszło, że jesteśmy nudziarzami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz