sobota, 27 listopada 2010

Angkor - dzień pierwszy

Świątynie w Angkor, pomimo obiekcji odnośnie obłożenia turystycznego zrobiły na nas ogromne wrażenie. Kupiliśmy bilet na trzy dni, który kosztuje 40 dolarów i dla nas to był optymalny czas na zwiedzenie całego kompleksu. Dostępne są również bilety jednodniowe w cenie 20 dolarów i tygodniowe za 60. Nie jest to wygórowana cena biorąc pod uwagę ogrom pracy potrzebny do właściwej konserwacji całego kompleksu. Tym bardziej, że do rządu Kambodży trafia jedynie 10% tej kwoty. Oczywiście znowu najwięcej złego zrobił tu reżim Polpota. Przynajmniej z nie wyjaśnionych przyczyn nie zburzyli tych świątyń jak większości innych w całym kraju, ale przerwali prace konserwacyjnie. Stało się to akurat wtedy, kiedy sporządzono pełną dokumentację i rozebrano wiele świątyń aby odpowiednio je zabezpieczyć. Ludzie Polpota zniszczyli całą dokumentację, więc kiedy po obaleniu reżimu ekipy powróciły do swojej pracy, zastały największe puzzle świata. Wiele świątyń nadal nie jest do końca "poskładanych", co jedynie moim zdaniem dodaje im uroku.
Pierwszego dnia wzięliśmy tuktuka, który za 12 dolarów obwiózł nas po tzw. dużym kole. Mieliśmy szczęście, że akurat nie było w ogóle japońskich wycieczek, a zwiedzających było na tyle mało, że w większości świątyń byliśmy sami. Wycieczki japońskie są znienawidzone przez resztę turystów, ponieważ robią koszmarny hałas i ogólny zamęt, oraz są bezwzględni jeśli chodzi o przepychanie się z dołączeniem przemocy fizycznej. Ja miałam spotkanie z pojedynczym Japońcem, który zwiedzał jednocześnie z nami tą samą świątynie. Byliśmy w niej sami, przestrzenie są ogromne, więc mogliśmy się właściwie nie widzieć, ale jak tylko zaczęłam robić zdjęcie, Japończyk stwierdził, ze musi mieć ten sam kadr w tej samej sekundzie, więc dostałam z łokcia i 20cm przede mną koleś złożył się do fotografowania. Sytuacja była tak absurdalna, ze pozostało mi się tylko roześmiać.
Można też przyjąć rozrywkową metodę zwiedzania, jak amerykanka z różowym ipodem, za którą niestety przez chwilę jechaliśmy, która wybrała opcję party tuktuk- ze zjaranym kierowcą i muzyką disko na full. Idealne dla tych, którzy ani na chwilę nie chcą się rozstawać z atmosferą taniego imprezowania i których męczą odgłosy puszczy otaczającej świątynie. Na szczęście był to jedyny taki tuktuk w swoim rodzaju i więcej takich nie widzieliśmy.

Ja skusiłam się na zawiązanie świętego sznureczka na przegubie przez mniszkę w jednej ze świątyń. Odprawiła nade mną modły i teoretycznie zdjęła ze mnie negatywną energię, ale biorąc pod uwagę moje problemy z plecami, które później nastąpiły, ochrona chyba nie do końca zadziałała:)




Naszą faworytką z pierwszego dnia była świątynia Bayon, która zrobiła na nas ogromne wrażenie, a do tego przed reżimem Polpota, przy jej konserwacji pracowała polska ekipa - taka ładna patriotyczna wstawka.
Dzień zakończyliśmy zachodem słońca przy Angkor Wat - czyli Lonely Planet must see:))) Nie było prawie turystów tak jak wspomniałam, za to byli mnisi, których kolor szat świetnie się komponuje na zdjęciach z murami świątyń:)- zdjęcia jak zwykle na picasie. Angkor Wat, mimo że jest imponująca zrobiła na nas najmniejsze wrażenie, bo jest najlepiej odremontowana, co odziera ją z całej tajemniczości i tego niepowtarzalnego klimatu, więc lepiej się spieszyć z oglądaniem świątyń, zanim wszystkie będą już takie wymuskane i odgrodzone łańcuchami od zwiedzających.



środa, 24 listopada 2010

Kambodża:(((

Jesteśmy już w Tajlandii, ruszamy właśnie z Bangkoku do Ayuthayi, ale serce zostawiliśmy w Kambodży, dlatego bardzo nas zasmuciły ostatnie newsy. http://wiadomosci.onet.pl/tagi/kambodza,5363,tag.html. Coś strasznego, jakby Kambodża juz nie miała dosyć.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Jeszcze o Kambodży i Siem Rep


W poprzednich wpisach zupełnie pominęłam sprawę monarchii konstytucyjnej w Kambodży a w szczególności króla, który jest całkiem interesującą postacią. Jego ojciec, czyli poprzedni król, był chyba jedynym władcą sympatyzującym z systemem komunistycznym. W związku z tym wysłał syna w wieku lat 8 do Czechosłowacji, gdzie ukończył choreografię – kierunek studiów zgodny z jego największą miłością i pasją – tańcem. Następnie przebywał w Chinach i innych państwach gdzie panował „jedyny słuszny ustrój”. Przez chwilę był wykładowcą w Paryżu, ale został stamtąd wezwany do swojej ojczyzny, aby zostać królem. Jest królem bardzo wygodnym dla rządzących, ponieważ polityka nie interesuje go zupełnie, jest gejem, w związku z tym nie jest w związku małżeńskim i nie ma dzieci do dziedziczenia. Nie krytykuje w żaden sposób kliki, Polpota, odmówił komentarza nawet po skazaniu Ducha – jednego z najokrutniejszych generałów- prawdopodobnie, dlatego, że rodzina królewska nie doznała żadnych krzywd w czasie reżimu, albo po prostu król naprawdę jest zainteresowany tylko i wyłącznie tańcem a o innych rzeczach nie ma pojęcia.
Tyle o królu, a teraz o Siem Rep – jest to miasto usytuowane obok kompleksu świątyń Angkoru, ( który opiszę szerzej w następnym poście), w związku, z czym stanowi naturalną bazę wypadową. Przyjechaliśmy do Siem Rep wieczorem, więc zostaliśmy wrzuceni na głęboką wodę i zobaczyliśmy od razu nocne życie miasta. Czyli to, co może stać się z piękną Kambodżą a już się stało z Tajlandią, poprzez najazd niemądrych turystów. Całe tzw. Centrum miasteczka wypełnione jest irish pubami, głośnymi dyskotekami, pijanymi i głośnymi amerykanami i brytolami, prostytutkami i żebrakami. Zamknięte samonapędzające się koło. Oni oferują to, czego chce przeciętny turysta, a przeciętny turysta jest napakowanym idiotą bez śladów mózgu, który chce się tanio nawalić i zabawić. Nie wiem jak ci ludzie mogą nie myśleć o konsekwencjach swojego postępowania, ale poza imprezowiczami jest też oczywiście mnóstwo starych oblechów z Kambodżańskimi przyjaciółkami. Powinno się zasunąć kopa w dupe takiemu i tyle.
Chyba zapomniałam w opowieściach z Phnom Penh opisać historię jak nasza czwórka ratowała dziewczynkę z rąk potencjalnego pedofila (mrożąca krew w żyłach opowieść prawie jak z książki naszego wyśmiewanego Michniewicza). Na szczęście nic się nie wydarzyło i nie musieliśmy interweniować, ponieważ facet, którego obserwowaliśmy po prostu sobie poszedł, ale byliśmy zaniepokojeni widząc, że samotny, stary, gruby koleś postawił kolację dziewczynce z ulicy. Jeżeli miał dobre intencje z pewnością nie miał nam za złe, że przez pół godziny bez przerwy gapiliśmy się we czwórkę na niego ze stolika obok, głośno komentując. Wymyśliliśmy też cały plan interwencji, w razie gdyby chciał z nią wyjść. Skończyło się na tym, że dziewczynka została w knajpie, on poszedł, ale wolę nie myśleć ile sytuacji kończy się zupełnie inaczej.
Nie chcę moralizować, ale każdy, kto jedzie na wakacje dobrze się zabawić, powinien chwilę pomyśleć czyim kosztem to będzie robił. Można się świetnie bawić i nie robić nikomu krzywdy. Tak jak powiedział spotkany na wyspie Niko – świetny gej z Ibizy, on jest ignorantem, nie interesuje go sztuka i kultura, nie daje pieniędzy żadnym organizacją charytatywnym, bo woli dać zarobić ludziom wokół, kupując piwo, pamiątki itd. Dzięki turytystyce takie kraje mogą wyjść z biedy, ale trzeba mądrze do tego podejść, nie tylko wykorzystując ich niskie ceny. Tak jak żenujący turyści z Francji, dwie pary po 60ce, które targowały się pół godziny o dużą butelkę piwa, żeby kupić ją za 1$ (wszędzie w knajpie kosztuje 3$) od samotnej matki pięciorga dzieci. Oni może mieli świetną zabawę i satysfakcję, ale wszystko ma swoje granice.
Na razie tyle a za chwilę opiszę świątynie, które zrobiły na nas ogromne wrażenie.

niedziela, 14 listopada 2010


Do historii kambodżańskiej trzeba jeszcze dodać, że pod koniec delty Mekongu poznaliśmy chłopaków z Polski, z którymi przez ostatnie dni wspólnie podróżujemy. Po wspólnej naradzie co dalej z Kambodżą, postanowiliśmy połączyć przyjemne z pożytecznym i wybrać się na eksplorowanie wybrzeża. Odpuściliśmy sobie główny kierunek turystyczny czyli Sihanoukville, a wybraliśmy Kep. Jest to były francuski kurort z czasów kolonializmu, po którym zostały zarastające dżunglą wille i właściwie… nic więcej. Jest kilka małych hotelików, i ze trzy lokalne knajpy ze świeżymi owocami morza, no i plaża oczywiście. Plaża niezbyt imponująca , ale bez turystów, więc już było wspaniale, ale zawsze może być lepiej, więc wybraliśmy się na Rabbit Island. Jest to wyspa nieopodal, którą można obejść dookoła w 2h. Dopłynęliśmy na miejsce rybacką łupiną, ponieważ jest to jedyny środek komunikacji wodnej wokół, na szczęście to nie Wietnam jeszcze, więc po zatoce nie pływają żadne statki wycieczkowe, ani łodzie motorowe. Na wyspie znajduje się kilkanaście bungalowów położonych przy plaży, bardzo prostych, bez klimatyzacji, Internetu (stąd opóźnienie na blogu), TV, itd., światło jest między 6 a 9 a później zapadają absolutne ciemności. Dzięki temu na wyspie jest garstka turystów, zero głośnej muzyki, właściwie brak jakiekolwiek muzyki, żadnych skuterów i innych nadmorskich atrakcji. Kompletna nuda. Coś wspaniałego dla takich nudziarzy jak my
Na wyspie żyje siedem rodzin, które utrzymują się z rybołówstwa i turystów oczywiście. Żyją bardzo skromnie w małych domach. Cztery z tych rodzin prowadzą właśnie wynajem bungalowów dla turystów i małe knajpki gdzie można zjeść proste potrawy z owoców morza – które są przy nas wyciągane z morza. Na plaży można się napić mleka kokosowego ze ściętego przy nas kokosa, przez pana, który się wspina na palmę z maczetą bez żadnej asekuracji oczywiście. W ramach rozrywki obeszliśmy wyspę dookoła przedzierając się miejscami przez namiastkę puszczy. W każdym razie przy dobrej wyobraźni mogliśmy się poczuć jak na bezludnej wyspie, lub w serialu Lost. Widzieliśmy kolibra i ogromne motyle, oraz mnóstwo innych pięknych rzeczy, nie wszystko niestety udało się uwiecznić na zdjęciach. Żeby nie było zbyt pięknie na koniec dodam, że na wyspie nie ma ani jednego królika, ale jak wynika z nazwy kiedyś było ich mnóstwo, ale za czasów Polpota, głód był tak straszny i dosięgnął nawet małą wyspę. Przynajmniej obecnie nie jest zaminowana.

sobota, 13 listopada 2010

Cambodia - Phon Phen


Po Wietnamie, który nie zostawił w naszych głowach jakiś wielkich wspomnień, Kambodża wydaje się być wielkim oddechem. Niestety lektura większości blogów, książek, tudzież podróżniczych stron internetowych jak np. koniec świata Michniewicza, nastawiła nas wyjątkowo nieufnie w stosunku do Kambodży. Phnom Phen jest przedstawiane w niezwykle niekorzystnym świetle, jako jedno wielkie zasyfione śmietnisko z masą naciągaczy dookoła. Nie wiem skąd te opinie, ja jestem zachwycona, a portal Michniewicza wykasowuję z linków na naszej stronie, bo jego opisy są żenujące i rozmijają się z prawdą (albo po prostu mu zazdroszczę, że on wydał książkę a ja nie). W każdym razie na mnie Phon Phen zrobiło wrażenie bardzo przyjaznego miasta, może nieszczególnie pięknego, ale znacznie ładniejszego i bardziej autentycznego niż cokolwiek w Wietnamie, no i do tego niesamowicie mili ludzie. Jeżeli tu jest syf to nie wiem jak nazwać to, co jest w Chinach. Oczywiście przyjeżdżając do Kambodży trzeba pamiętać o tym, co zrobił z tym krajem zbrodniarz Pol Pot i jego klika. Byliśmy w ichnim „Oświęcimiu”, czyli przerobionej na więzienie szkole. Jest to miejsce tragiczne, co nie przeszkadza umieszczać postów na portalu koniec świata o tym jak beznadziejne jest to muzeum- bo takie biedne, lub robienia sobie głupawych zdjęć jak para Włochów, w pokojach tortur, ale idioci są wszędzie a wśród turystów to szczególnie popularny gatunek.
Zginęło tu ponad 20tysięcy osób, głównie inteligencja z całymi rodzinami. O genezie zła powstało mnóstwo książek i filmów, ale dla mnie nadal nieprawdopodobne jest to, co człowiek może zrobić drugiemu i jak wyrafinowane sposoby okrucieństwa może wymyślić. Szczególnie trafia to do głowy, ze względu na współczesność tej zbrodni, że wydarzyło się to raptem 30 lat temu, a odpowiedzialni są świetnie wykształceni na zagranicznych uczelniach ludzie, sponsorowani przez Amerykanów. Jeszcze gorsze jest to, że Pol Pot zmarł śmiercią naturalną w ’98 roku, a pierwsze procesy w sprawie ludobójstwa tych, co dożyli rozpoczęły się dopiero w 2003 roku i ciągną się do dziś, gdyż oskarżeni mają najlepszych światowych adwokatów ze Stanów i Francji. Wcześniej nikt się tym nie interesował, ponieważ ościenne państwa wolały utrzymywać w Kambodży niestabilną sytuację a wielki sprawiedliwy – Stany Zjednoczone- wolał utrzymywać Kambodżańską armię przeciwko Wietnamowi, generalnie przeróżne interesy krajów na całym świecie były ważniejsze. Jeżeli chodzi o skutki tego ludobójstwa widziane gołym okiem dzisiaj to głównie brak Osów powyżej lat 40, duże ilości kalek – ofiar zaminowanych terenów, których nie brakuje do dzisiaj. Wszędzie jest całe mnóstwo bezdomnych dzieciaków, starszych i młodszych, mieszkających na ulicy, zupełnie bez perspektyw. Od kilku lat organizacje humanitarne pompują ogromne pieniądze w ten kraj, co na pewno pomaga, ale upłynie mnóstwo czasu, zanim cokolwiek się zmieni. Nie ma oczywiście bezpłatnej edukacji, ani służby zdrowia, są ludzie bardzo bogaci i bardzo biedni. To, co chyba ratuje ten kraj przed agresywną reakcją bezdomnych dzieciaków na tą beznadzieję to ich religia i legalna marihuana. W żadnym przewodniku nie można o tym przeczytać, a w Kambodży marihuana jest legalna, tylko nie można jej bezpośrednio sprzedawać w czystej postaci, za to wszędzie można zjeść happy pizze. W Phon Phen jest Magic Village, gdzie podobno jest lepiej niż w Amsterdamie, można kupić najlepszej jakości jointy i konsumować je w spokojnej atmosferze. Niestety nie skorzystaliśmy z tego dobrodziejstwa, ponieważ przed nami jest jeszcze kilka granic azjatyckich a wylatujemy z Singapuru (gdzie nawet durian jest zakazany), więc ja nie chcę się nawet zbliżać do żadnych używek. Być może jesteśmy zbyt rozsądni, ale mimo wszystko lepiej nie ryzykować po tym, jakich opowieści po drodze się nasłuchaliśmy o Singapurze. Ale jeśli ktoś by planował tylko Kambodżę ( a naprawdę warto) to może spróbować. W każdym razie większość Kambodżańskich nastolatków w Phon Phen wygląda na zjaranych, dzięki czemu są pogodni, ciągle się śmieją i nie są agresywni. Generalnie ludzie są otwarci, nie naciągają tak jak w Wietnamie i próbują zarobić jak się da, żeby się jakoś dźwignąć po tym, co ich spotkało. Jeśli komuś to przeszkadza, to niech poprzestanie to mega turystycznym Wietnamie, gdzie białych turystów jest więcej niż miejscowych. Fakt, że ci ludzie są biedni i smutno jest na to wszystko patrzeć, ale tym bardziej powinniśmy do Kambodży jeździć i pozwalać im zarabiać dzięki turystyce. Planowaliśmy szybki przejazd przez Kambodżę, ale już wiemy, że zostaniemy tyle ile możemy, czyli do 18go listopada, bo ten kraj jest fascynujący.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Delta Mekongu


Kupiliśmy trzy dniowąwycieczkę po delcie Mekongu w lokalnym biurze turytycznym. Obejmowała ona 3 dni z przewodnikiem po miejscach najbardziej wartych zobaczenia. Sprawdziliśmy oczywiście program i ceny w jakiś dwudziestu miejscach i wszystkie sprzedawały to samo, ten sam program, jedynie ceny się różniły ale też niewiele. Chcieliśmy odbyć podroz Mekongiem do Kambodży, tak jak w "Czasie Apokalipsy". Rozczarowanie wobec tego było dość duże. Zdecydowaliśmy się na zorganizowaną wycieczkę, poniewaz zorganizowanie takiej podrózy samemu wymagałoby znacznie większych nakładów finansowych i czasu. Ale to jest właśnie Wietnam - turystyczny do granic możliwości, z jednej strony fantastycznie zorganizowany, ale dzięki temu pokazujący tylko to co pokazać chce, i gdzie oczywiście białasów naciąga się na wszystkim - większość z resztą na to zasługuje.
Nasza wspaniała wycieczka obejmowała trasę Saigon --> My Tho --> Ben Tre --> Can Tho --> Phon Phen. Naiwnie myśleliśmy, że głównie będziemy spędzać czas w łódce płynąc rzeką, podziwiając naturę i obserwując życie ludzi utrzymujących się z Mekongu. Rzeczywiście 3go dnia tak było, ponieważ wybraliśmy opcję płynięcia wolną łodzią do Kambodży, więc spędziliśmy na wodzie ponad 8h. Natomiast przez 2 dni byliśmy raczeni żenującą cepelią, wizją "prawdziwego" wietnamskiego zycia dla turystów. Między innymi byliśmy w wietnamskiej "wiosce" zyjącej rzekomo z hodowli pszczół, gdzie za dolary mogliśmy zakupić oryginalny wietnamski miód i wysłuchać tradycyjnych wietnamskich pieśni. To nawet nie było przedstawienie, to było robienie sobie z nas jaj. Ale później było jeszcze ciekawiej, ponieważ kolejną atrakcją był "monkey bridge", czyli bambusowy mostek przerzucony nad kałużą w sadzie owocowym na który nas wywieziono. Woohoo!!! Najlepsze jest to, że większość turystów z naszej grupy zdawała się być w pełni usatysfakcjonowana i wierzyła w to "prawdziwe wietnamskie zycie" (a nie wszyscy byli Amerykanami :)) Oprócz tego zwiedzaliśmy jeszcze fabrykę cukierków, makaronu i farmę krokodyli przerabianych na torebki eksportowane do Chin. Świetną atrakcją była też pradawna świątynia, wybudowana oczywiście rok temu z pieniędzy wysyłanych przez Amerykanów na takie piękne przybytki, co przyznał sam przewodnik. Nam najbardziej podobała się inna stara świątania, wybudowana ponad 150 lat temu co wyraźnie podkreślał przewodnik jako coś niesamowitego, gdzie główną atrakcją były ogromne posągi buddy ( te akurat przywiezione dopiero rok temu co przewodnik chciał przemilczeć a Tomek go na złość o to wypytywał- bezczelny) otoczone koszami na śmieci w kształcie delfinków lub pingwinków. Uroczo. Do tego wyczekiwana przez nas kuchnia wietnamska nie była dla nas łaskawa, a co gorsze mieliśmy wykupione posiłki na wycieczce, co oznaczało głodową porcję ryżu z odrobiną cebuli i papryki i czymś w rodzaju mięsa, oczywiście bez śladu przypraw (szerzej o tym na naszym blogu kulinarnym, który ruszy niebawem). Myślę, że i tak mieliśmy szczęście, bo nie spaliśmy w burdelu jak nasi znajomi z równoległej wycieczki i pogoda była piękna, no i mimo wszystko zobaczyliśmy trochę Mekongu, który bywa piękny. Głównie jednak widać dość biedne wioski utrzymujące się z uprawy pól ryżowych i rybołówstwa, ale do takich miejsc przewodnik nas nie zabierał, pozostały mi jedynie zdjęcia robione z łodzi.
Ciekawą informacją, której dowiedzieliśmy się w czasie wycieczki jest powód stawiania grobów na polach ryżowych. Poza oczywistym użyźnieniem, rodzice chcą być chowani na polach, aby uniemozliwić dzieciom wyprzedawanie ziemi. Sprzedaz pola z grobem jest zdecydowanie trudniejsza i oznacza wielką hańbę dla sprzedającego. Jest tez oczywiście powód religijny, wg którego pochówek na polu ryzowym, w miejscu pracy, oznacza powodzenie w kolejnym zyciu. Jest to jednak możliwe jedynie na południu Wietnamu, gdzie pola są własnością prywatną, poniewaz na północy i w części centralnej, pola ryzowe są własnością rządu, który nie pozwala na takie procedury. Tam istnieją podobne do znanych nam cmentarze, gdzie koszt ziemi pod grób jest stosunkowo wysoki, w związku z tym ciała są głównie kremowane.
To tyle o Wietnamie, żegnamy go bez większego smutku i zaczynamy naszą przygodę w Kambodży.

środa, 3 listopada 2010

Sajgonki w Sajgonie

Udało nam się wydostać z deszczowego Nha Trang najprawdopodobniej ostatnim autobusem, ponieważ narazie są wstrzymane ze względu na deszcz. Gdybyśmy zostali mielibyśmy fantastyczne jesienne wakacje:)
Na południu Wietnamu nie przewidują na szczęście żadnych
większych opadów, narazie jest standardowo gorąco i duszno.
Na początku przytoczę jeszcze historyjkę z rejsu po Halong Bay, gdzie jedliśmy lunch przy jednym stoliku z Australijczykami w wieku ok. 60 lat, oraz kobietą pochodzącą z Wietnamu w tym samym wieku podrózującą z synem i jego dziewczyną. Obecnie wszyscy mieszkają w Paryżu, gdzie ta kobieta wyemigrowała w czasie wojny w Wietnamie i właśnie pierwszy raz od tego czasu odwiedzała swoje rodzinne strony. Po 5 min. kurtuazyjnej rozmowy Australijczyk powiedział z radosnym uśmiechem na twarzy, że nie wykluczone, ze się spotkali 40 lat temu bo on wtedy tez był w Ho Chi Minh, gdzie ona mieszkała - on tam był jako zołniez wojsk Australijskich. No cóz ... mile są spotkania po latach.
Po przyjeździe do Ho Chi Minh zostaliśmy jedną noc w tzw. "backpackers district", czyli miejscu do którego nie zaglądają Wietnamczycy. Jest to cała dzielnica barów i restauracji w "amerykańskim" stylu dla głównie amerykańskich turystów, oraz sklepów z pamiątkami i kantorów wymiany walut. Mozna tam spotkać podstarzałych, obrzydliwych facetów " na wakacjach" z bardzo młodymi Wietnamkami, nawet jeśli mają one 18 lat, to nadal jest to obrzydliwe. Miejsce, które spokojnie mozna sobie odpuścić będąc w Sajgonie, a poza które większość turystów się nie rusza. Jedzenie jest tam okropne, nie ma nic wspólnego z wietnamską kuchnią, ale większość turystów nie ma o tym pojęcia.
Nasze pobyt w Sajgonie odmienił się diametralnie, dzięki temu ze nocowaliśmy u Wietnamczyka na couchsurfingu. Dzięki niemu dowiedzieliśmy się wielu rzeczy o Wietnamie, ponieważ w przeciwieństwie do Chińczyków, Wietnamczycy są znacznie bardziej otwarci, poprostu mniej uciskani przez partię. Z tego co mówił Mark (to jest angielskie imię naszego Wietnamskiego kolegi, bo każdy ma swoje angielskie pseudo dla zagranicznych znajomych) na południu nienawidzą ludzi z północy ( z wzajemnością oczywiście), nienawidzą partii i komunizmu, ale w sumie to poprostu nie chce im się nic z tym zrobić. Partia nie ma zbyt dużej władzy, jeśli ma się pieniądze można wszystko załatwić. Tak jak Mark, który poprostu przekupuje urzędników jeśli ma ważną sprawę. Kiedy Amerykanie się poddali po wojnie, wiele osób z jego rodziny i znajomych, albo na ślepo uciekało z kraju gdzie kolwiek się dało, albo popełniali samobójstwo. Tak bardzo nie chcieli znajdować się pod władzą partii. Co jest oczywiście zrozumiałe. Nadal większość Wietnamczyków z południa żałuje, że Sajgon nie został autonomicznym miastem pod władzą Amerykanów - analogicznie do Hongkongu pod rządami Brytyjczyków. Na pewno lepiej rozwijaliby się gospodarczo bez władzy z Hanoi. Mark uważa, że ludzie z północy są ograniczeni, mało kreatywni i zupełnie inni od ludzi z południa i rzeczywiście te różnice widać.
Ciekawą sprawą jest równiez polityka "prorodzinna" państwa (nie są to informacje potwierdzone, bo są nieoficjalne, ale wysoko prawdopodobne). Ludzie mogą zarejestrować w urzędzie tylko dwójkę dzieci, reszta która się urodzi jest totalnie poza systemem i nie ma zadnych praw. Tak czy inaczej nawet dla legalnych dzieci edukacja od samego początku jest nieobowiązkowa i płatna. Nie wiemy dokładnie ile kosztuje, ale z tego co mówił Mark całkiem sporo. Z tego powodu, jak powiedział Mark, wiele osób z Wietnamu jeździ na bezpłatne studia do Polski. On sam miał zadziwiająco dobre zdanie o Polsce, które wyrobił sobie na podstawie nie tylko informacji od znajomych, ale też artykułów w internecie -więc może jedyna słuszna wietnamska partia nas lubi.
W Chinach można mieć więcej dzieci, ale tylko pierwsze bezpłatnie, a za każde następne trzeba wnieść jednorazową opłatę, żeby było legalnie zarejestrowane. Opłata jest wysoka, więc tych co mają wielodzietne rodziny zazwyczaj na to nie stać i w ten sposób w Chinach rosną miliony ludzi bez tożsamości nie klasyfikowanych w żadnych statystykach, w Wietnamie widać też.
Jeżeli chodzi o przygody w Sajgonie to polecam przejazdzkę autobusem miejskim, to naprwdę dobra zabawa, szczególnie obserwowanie pracy biletera. My nawet mieliśmy raz stłuczkę w autobusie którym jechaliśmy, szcęśliwie niegroźną, groźnie tylko wyglądała kłótnia pomiędzy kierowcą autobusu a taksówkarzem poszkodowanym w stłuczce, więc uciekliśmy do następnego autobusu:) poniżej filmik