sobota, 27 listopada 2010

Angkor - dzień pierwszy

Świątynie w Angkor, pomimo obiekcji odnośnie obłożenia turystycznego zrobiły na nas ogromne wrażenie. Kupiliśmy bilet na trzy dni, który kosztuje 40 dolarów i dla nas to był optymalny czas na zwiedzenie całego kompleksu. Dostępne są również bilety jednodniowe w cenie 20 dolarów i tygodniowe za 60. Nie jest to wygórowana cena biorąc pod uwagę ogrom pracy potrzebny do właściwej konserwacji całego kompleksu. Tym bardziej, że do rządu Kambodży trafia jedynie 10% tej kwoty. Oczywiście znowu najwięcej złego zrobił tu reżim Polpota. Przynajmniej z nie wyjaśnionych przyczyn nie zburzyli tych świątyń jak większości innych w całym kraju, ale przerwali prace konserwacyjnie. Stało się to akurat wtedy, kiedy sporządzono pełną dokumentację i rozebrano wiele świątyń aby odpowiednio je zabezpieczyć. Ludzie Polpota zniszczyli całą dokumentację, więc kiedy po obaleniu reżimu ekipy powróciły do swojej pracy, zastały największe puzzle świata. Wiele świątyń nadal nie jest do końca "poskładanych", co jedynie moim zdaniem dodaje im uroku.
Pierwszego dnia wzięliśmy tuktuka, który za 12 dolarów obwiózł nas po tzw. dużym kole. Mieliśmy szczęście, że akurat nie było w ogóle japońskich wycieczek, a zwiedzających było na tyle mało, że w większości świątyń byliśmy sami. Wycieczki japońskie są znienawidzone przez resztę turystów, ponieważ robią koszmarny hałas i ogólny zamęt, oraz są bezwzględni jeśli chodzi o przepychanie się z dołączeniem przemocy fizycznej. Ja miałam spotkanie z pojedynczym Japońcem, który zwiedzał jednocześnie z nami tą samą świątynie. Byliśmy w niej sami, przestrzenie są ogromne, więc mogliśmy się właściwie nie widzieć, ale jak tylko zaczęłam robić zdjęcie, Japończyk stwierdził, ze musi mieć ten sam kadr w tej samej sekundzie, więc dostałam z łokcia i 20cm przede mną koleś złożył się do fotografowania. Sytuacja była tak absurdalna, ze pozostało mi się tylko roześmiać.
Można też przyjąć rozrywkową metodę zwiedzania, jak amerykanka z różowym ipodem, za którą niestety przez chwilę jechaliśmy, która wybrała opcję party tuktuk- ze zjaranym kierowcą i muzyką disko na full. Idealne dla tych, którzy ani na chwilę nie chcą się rozstawać z atmosferą taniego imprezowania i których męczą odgłosy puszczy otaczającej świątynie. Na szczęście był to jedyny taki tuktuk w swoim rodzaju i więcej takich nie widzieliśmy.

Ja skusiłam się na zawiązanie świętego sznureczka na przegubie przez mniszkę w jednej ze świątyń. Odprawiła nade mną modły i teoretycznie zdjęła ze mnie negatywną energię, ale biorąc pod uwagę moje problemy z plecami, które później nastąpiły, ochrona chyba nie do końca zadziałała:)




Naszą faworytką z pierwszego dnia była świątynia Bayon, która zrobiła na nas ogromne wrażenie, a do tego przed reżimem Polpota, przy jej konserwacji pracowała polska ekipa - taka ładna patriotyczna wstawka.
Dzień zakończyliśmy zachodem słońca przy Angkor Wat - czyli Lonely Planet must see:))) Nie było prawie turystów tak jak wspomniałam, za to byli mnisi, których kolor szat świetnie się komponuje na zdjęciach z murami świątyń:)- zdjęcia jak zwykle na picasie. Angkor Wat, mimo że jest imponująca zrobiła na nas najmniejsze wrażenie, bo jest najlepiej odremontowana, co odziera ją z całej tajemniczości i tego niepowtarzalnego klimatu, więc lepiej się spieszyć z oglądaniem świątyń, zanim wszystkie będą już takie wymuskane i odgrodzone łańcuchami od zwiedzających.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz