Do historii kambodżańskiej trzeba jeszcze dodać, że pod koniec delty Mekongu poznaliśmy chłopaków z Polski, z którymi przez ostatnie dni wspólnie podróżujemy. Po wspólnej naradzie co dalej z Kambodżą, postanowiliśmy połączyć przyjemne z pożytecznym i wybrać się na eksplorowanie wybrzeża. Odpuściliśmy sobie główny kierunek turystyczny czyli Sihanoukville, a wybraliśmy Kep. Jest to były francuski kurort z czasów kolonializmu, po którym zostały zarastające dżunglą wille i właściwie… nic więcej. Jest kilka małych hotelików, i ze trzy lokalne knajpy ze świeżymi owocami morza, no i plaża oczywiście. Plaża niezbyt imponująca , ale bez turystów, więc już było wspaniale, ale zawsze może być lepiej, więc wybraliśmy się na Rabbit Island. Jest to wyspa nieopodal, którą można obejść dookoła w 2h. Dopłynęliśmy na miejsce rybacką łupiną, ponieważ jest to jedyny środek komunikacji wodnej wokół, na szczęście to nie Wietnam jeszcze, więc po zatoce nie pływają żadne statki wycieczkowe, ani łodzie motorowe. Na wyspie znajduje się kilkanaście bungalowów położonych przy plaży, bardzo prostych, bez klimatyzacji, Internetu (stąd opóźnienie na blogu), TV, itd., światło jest między 6 a 9 a później zapadają absolutne ciemności. Dzięki temu na wyspie jest garstka turystów, zero głośnej muzyki, właściwie brak jakiekolwiek muzyki, żadnych skuterów i innych nadmorskich atrakcji. Kompletna nuda. Coś wspaniałego dla takich nudziarzy jak my
Na wyspie żyje siedem rodzin, które utrzymują się z rybołówstwa i turystów oczywiście. Żyją bardzo skromnie w małych domach. Cztery z tych rodzin prowadzą właśnie wynajem bungalowów dla turystów i małe knajpki gdzie można zjeść proste potrawy z owoców morza – które są przy nas wyciągane z morza. Na plaży można się napić mleka kokosowego ze ściętego przy nas kokosa, przez pana, który się wspina na palmę z maczetą bez żadnej asekuracji oczywiście. W ramach rozrywki obeszliśmy wyspę dookoła przedzierając się miejscami przez namiastkę puszczy. W każdym razie przy dobrej wyobraźni mogliśmy się poczuć jak na bezludnej wyspie, lub w serialu Lost. Widzieliśmy kolibra i ogromne motyle, oraz mnóstwo innych pięknych rzeczy, nie wszystko niestety udało się uwiecznić na zdjęciach. Żeby nie było zbyt pięknie na koniec dodam, że na wyspie nie ma ani jednego królika, ale jak wynika z nazwy kiedyś było ich mnóstwo, ale za czasów Polpota, głód był tak straszny i dosięgnął nawet małą wyspę. Przynajmniej obecnie nie jest zaminowana.
Na wyspie żyje siedem rodzin, które utrzymują się z rybołówstwa i turystów oczywiście. Żyją bardzo skromnie w małych domach. Cztery z tych rodzin prowadzą właśnie wynajem bungalowów dla turystów i małe knajpki gdzie można zjeść proste potrawy z owoców morza – które są przy nas wyciągane z morza. Na plaży można się napić mleka kokosowego ze ściętego przy nas kokosa, przez pana, który się wspina na palmę z maczetą bez żadnej asekuracji oczywiście. W ramach rozrywki obeszliśmy wyspę dookoła przedzierając się miejscami przez namiastkę puszczy. W każdym razie przy dobrej wyobraźni mogliśmy się poczuć jak na bezludnej wyspie, lub w serialu Lost. Widzieliśmy kolibra i ogromne motyle, oraz mnóstwo innych pięknych rzeczy, nie wszystko niestety udało się uwiecznić na zdjęciach. Żeby nie było zbyt pięknie na koniec dodam, że na wyspie nie ma ani jednego królika, ale jak wynika z nazwy kiedyś było ich mnóstwo, ale za czasów Polpota, głód był tak straszny i dosięgnął nawet małą wyspę. Przynajmniej obecnie nie jest zaminowana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz