sobota, 30 października 2010

Powódź

Dojechaliśmy na szczęście do Sajgonu, ale co to była za podróż! Wzięliśmy nocny autobus, żeby wydostać się z Nha Trang, gdzie nieprzerwana ściana deszczu lała się już prawie dobę i powoli zaczęła zamieniać ulice tego miasteczka w rzeki. Stwierdziliśmy, że trzeba się ewakuować na południe zanim drogi staną się zupełnie nieprzejezdne. Plan był całkiem dobry, bo obecnie w Ho Chi Minh świeci słońce, ale zanim tu dotarliśmy było hardcorowo. Do połowy trasy zanim przestało padać jechaliśmy właściwie cały czas rwącą rzeką, co jakiś czas przejeżdzając przez głębsze jeziora - drogi zniknęły pod wodą. To co widziałam za oknem u nas nazywa się powodzią i ewakuuje się mieszkańców, tam ludzie siedzieli w domach przez które płynęła rzeka i bez oznak paniki próbowali się trochę barykadować i wylewać wodę z domów - w końcu mają to pewnie co rok. Najlepszy był nasz kierowca, który jechał z dwoma pomocnikami przyklejonymi do przedniej szyby, którzy przed kazdym przejazdem przez głębszą wodę zaczynali strasznie chichotać i się cieszyć. W pewnym sensie było to dla mnie uspakajające, kiedy widziałam tak szczęśliwego kierowce zamieniającego autobus w amfibie. Nie zawsze jednak zwalniał, kiedy wjeżdzał z impetem w kolejne jezioro i wtedy chór białasów w autobusie krzyczał: "Stop! Stop! Driver! Stop! The Luggage!" co oznaczało ze luki bagazowe otworzyły się pod naporem wody i pomocnik musi wyskoczyć i brodząc po pas w wodzie zamknąć luki. My mogliśmy śmiać się razem z kierowcą bo nasze plecaki leżały razem z nami w autobusie, w przeciwnym razie, chyba bym się tam poryczała, bo odnalezienie plecaków, w razie gdyby wypadły, w tej powodzi było raczej niemożliwe.Wydawało mi się, ze droga trwa całą wieczność, ale w końcu ulice zaczęły być widoczne, deszcz się uspokoił, przez okno było widać nie zalane, mocno oświetlone plantacje aloesu, zaczynało wschodzić słońce i w końcu mogłam zasnąć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz