wtorek, 1 lutego 2011

Kho Phi Phi

Wyruszyliśmy z Kho Phangan o 7 rano, więc płynąc promem załapaliśmy się jeszcze na wschód słońca, a później autobusem do Krabi i promem na Phi Phi. Po zejściu z promu uiściliśmy dodatkową, obowiązkową opłatę za sprzątanie wyspy, co po wizycie na Ko Phangan zrobiłam bez zbędnego marudzenia, wierząc, że być może te pieniądze są naprawdę przeznaczane na rozprawienie się z tonami śmieci produkowanych przez turystów. Następnie zostaliśmy przytłoczeni ilością ludzi przetaczających się przez wąskie uliczki zapchane kramami z badziewiem i zaczęliśmy poszukiwania noclegu. Nie było łatwo, ale jakoś się udało, więc jak najszybciej pobiegliśmy na plażę. Najbliższą, czyli po drugiej stronie portu. No cóż, nie wiedzieliśmy, że tam jest zadeptana rafa i że jest płytko a dodatkowo jest odpływ i podreptaliśmy daleko, daleko w morze, żeby chociaż się na chwilę zanurzyć. Wyszliśmy bardzo szybko, po tym jak Tomek odkrył w swojej stopie igły jeżowca. Przez chwilę wyglądało to groźnie, miejscowi Beach boys’i powiedzieli, że trzeba nasikać i posmarować limonką i przejdzie. Odnośnie tej metody upewniliśmy się jeszcze w aptece i centrum nurkowym, gdzie dopakowany instruktor wyglądał tak, że nawet gdyby tomek przyszedł z odgryzionym przez rekina tułowiem, też odpowiedziałby ,że nie ma czym się przejmować. Rzeczywiście jakoś się wchłonęło, Tomek uzupełnił niedobory wapnia i więcej na tą plażę nie poszliśmy. Ok. poszliśmy. Ale wieczorem, ponieważ tam były usytuowane bary i się działo. Przyjęliśmy buckety i ruszyliśmy na poszukiwanie wrażeń. Odnaleźliśmy jednego z naszych angoli poznanych w Chinach, z którymi spotykamy się co jakiś czas bez umawiania się. Ogólnie impreza plażowa wiadomo – dresiarze, dicho, syf, można podbudować swoje ego i przepraszam, ale pośmiać się z ludzi biorących to wszystko zbyt serio. Zrobiliśmy całkiem udany performance, Tomek został królem parkietu i eksperyment został zakończony. Więcej już się naprawdę na tę plażę nie wybraliśmy. Chodziliśmy za to na inną, nazywaną Long Beach, która trzeba przyznać była przepiękna, a ponieważ z centrum trzeba było tam iść ponad pół godziny, ludzi nie było aż tak dużo. Przez trzy dni cieszyło nas nurkowanie z maską i oglądanie rybek. Woda była ciepła, więc mogliśmy cały dzień spędzać w wodzie, bez siedzenia na plaży, czego nienawidzimy, ale poza plażą, niestety codziennie trzeba było powtarzać tą samą rutynę związaną z przepychaniem się przez miasteczko, szukaniem miejsca na kolacje i obcowaniem z dresiarzami. Coś w tym musi być, że wyspy przyciągają dresiarstwo. W Pai, które może być górskim odpowiednikiem wysp pod względem popularności, klimat jest totalnie inny. Ludzie są inni, bary są inne, muzyka jest kompletnie inna. Uwielbiam wodę, morze i pływanie, ale atmosfera wszelkich kurortów nadmorskich jest nie do zniesienia. Podjęliśmy więc decyzję, że chyba już mamy dosyć wysp. Z pewnością są inne mniej turystyczne ( co oznacza słowo mniej?), ale jak nie ma ludzi, to plaże też z nie są takie piękne. Na dwa tygodnie wakacji tego miejsca z pewnością nie polecam. W każdym razie, żeby już mieć wszystkie atrakcje za sobą, kupiliśmy wycieczkę na Phi Phi Leh i okolice, czyli mniejszą Phi Phi, gdzie nie ma hoteli, a był kręcony film z boskim Leo – The Beach.
Wszystko piękne i trochę smutne zarazem, tzn. widoki wspaniałe, woda o kolorze nienaturalnie niebieskim a wokół klify i egzotyczna roślinność. To wszystko skonfrontowane z masą śmieci pływającą w wodzie, pokrywającą małe plaże, obumierająca w zawrotnym tempie rafa koralowa i setki łódek z turystami. Ruch jest tak ogromny, że aby wpłynąć do kolejnej „uroczej” zatoczki, trzeba niemalże czekać w kolejce. Atrakcją jest np. Monkey Beach, czyli skrawek piasku szerokości 5m, gdzie jednorazowo próbuje dobić 20 łodzi – szaleństwo graniczące z obłędem. Na plaży są dwie małpki czekające na banany, za które cierpliwie pozują do zdjęć masą idiotów. Takie łał. Sławna plaża Leonarda, czyli Maya Beach również jest oczywiście bardzo piękna i również cała przesłonięta łódkami i pokryta śmieciami. Byliśmy, widzieliśmy, raczej wracać nie będziemy. Tajlandię już kończymy i jedziemy do Malezji.